29 września 2014

Od Carmen - CD. historii Heatrona

Podczas zachodu słońca udałam się do sypialni Heatrona. Podziwiałam uroki różowego nieba spowitego złotymi chmurami. Ostanie promyki połaskotały mnie po polikach i zniknęły gdzieś za drzewem, aby zaraz sprowadzić dzień w innym, lepszym niż Panem miejscu. Westchnęłam głośno, ze stresu lekko drżałam, nie potrafiłam się skupić na jednej rzeczy. Nagle znikąd przyleciała piękna para młodych kosogłosów. Przysiadły na balkonie u sąsiada. Ich upierzenie nie było jeszcze kompletne, a kolor nie nabrał prawidłowego odcienia ale i tak zachwycały swoim wyglądem.
 Przed chwilą odleciały. Wpatruję się jeszcze jakiś czas w miejsce, na którym odpoczęły. Spuszczam wzrok, powoli się ściemnia, więc włączam światło. W tym samym momencie drzwi do pomieszczenia się otwierają z irytującym piskiem. Chciałabym się uśmiechnąć, ale teraz nie potrafię. Heatron stoi przez chwilę pomiędzy korytarzem, a jego własnym pokojem. Nie patrząc na niego udaję się w kierunku łóżka. I tak zaraz wstanę, aby pójść do łazienki się umyć, lecz dopóki Faith jest u Nivy możemy spokojnie porozmawiać. Pod moim ciężarem materac nieznacznie się zapada, Het już jest obok, dołącza się do mnie. Zaciskam usta, oczy, dłonie. Chowam twarz w swoim ramieniu. Nie wytrzymuję tego. Zaraz eksploduję.
- Muszę ci coś powiedzieć. - już ryczę, więc moje słowa to bełkot.
Jak ja tego nie lubię. Tak często się nad sobą użalam, choć tego nienawidzę. Podziwiam Heatrona za to, że ze mną wytrzymuje. Boże, teraz będę się użalać nad tym, że się użalam. Ech... Chłopak przysuwa się do mnie bliżej, jego ciepły oddech ogrzewa mój kark. Po kilku minutach moje emocje trochę opadają, więc oczywiście staram się jakoś sklecić słowa, które mam zamiar zaraz wypowiedzieć. Na pewno jestem cała czerwona.
- Het, posłuchaj. Ja...a... - wstrzymuję oddech, aby zapobiec nowej fali łez. - Kiedyś. - wypuszczam błyskawicznie powietrze. - Kilka lat temu miałam... Miałam siostrę. - mówię w końcu.
Heatron milczy w osłupieniu, więc kontynuuję:
- Kiedy miałam trzy lata, moja starsza, osiemnastoletnia siostra została wylosowana jako trybut. To były czasy okropne dla mojej rodziny. Mówi się, że... Wszystkie karteczki były z jej imieniem i nazwiskiem, że moja rodzina to pasożyty, które zasłużyły na karę. Het, ja... J...a... - uwalniam kilka łez. - Ja też zostanę wylosowana w tym roku. - zginam się na wpół, przykładam dłonie do twarzy, wydaję z siebie piskliwe skomlenie. Słyszę jak ukochany przeczesuję nerwowo włosy palcami. Słyszę jak wychodzi z pokoju. Słyszę trzask drzwi. Słyszę jego wrzask dochodzący z podwórza. Słyszę.
 W łazience myję się razem z Heatronem możliwe, że to nasze ostatnie spotkanie, a poza tym nagość to temat dla małych dzieci. Lodowata woda tryskająca z prysznicowej słuchawki ostudza nasze napięcie. Tulę się do niego, on zawsze jest taki przyjemny w dotyku i ciepły. Całujemy się, najpierw spokojnie, potem z większym uczuciem, aż w końcu dochodzimy do istnej ekstazy. Nasze mokre ciała łączą się w jedność. Heatron ciągnie mnie do swojego pokoju. Nawet nie zdążamy się wytrzeć, ani ubrać. Kawałek korytarza przebiegliśmy nadzy. Zaczynam się śmiać. Zamykam w pośpiechu drzwi, aby po chwili zatopić się w jego ciele. Na początku jest ciężko ale i tak przyjemnie. Po kilku minutach śmiechu i dość niezręcznych sytuacji Het zakłada prezerwatywę, z którą ma trochę problemów. Może to głupie ale uwierzcie mi, że to strasznie zabawne. Nie wiem ile czasu minęło, jednego jestem pewna - był to zdecydowanie NAJLEPSZY czas w moim życiu. Kiedy już układamy się do snu i ubieramy się w bieliznę szepczę tylko:
- Przepraszam. Kocham cię.
A Heatron łapie mnie delikatnie palcami za brodę i całuje.
- Przepraszam. Ja ciebie też. - odpowiada.
Wspólnie zasypiamy. Rankiem schodzimy na śniadanie, Faith to typowa pani domu. Sprzątamy po sobie i dziękujemy za pyszny posiłek. Ruszam na górę, po swoje rzeczy, zaraz schodzę na dół i żegnam się z siostrą Heata tak, jakbyśmy znały się od urodzenia. Po udanym początku dnia najdroższy odprowadza mnie do Dwójki, tak jak obiecał. Przejście przez płot zajmuje nam rekordowo krótki czas, a przy moim domu nasze wargi spotykają się być może ostateczny raz. Gdy odchodzi zatrzymuje się na chwilę i przekręca głowę w moim kierunku. Uśmiecha się nerwowo i puszcza się biegiem w stronę swojego Dystryktu.
 Dziś go stracę.
Wracam do domu, bezszelestnie wchodzę do mojej sypialni. Na widok poroża wracają wspomnienia. Cudem udaje mi się nie płakać. Wyjmuję z szafy szarą sukienkę z haftowanym kołnierzem, białe zakolanówki z koronki i parę czarnych botek. Ceremonia zacznie się za godzinę. Czeszę włosy, które sięgają mi już za piersi. Zastanawiam się przez chwilę czy uczesać je sobie w warkocz, ale rezygnuję z jakiejkolwiek "wytwornej" fryzury. Maluję sobie tylko rzęsy i usta małą ilością błyszczyku. Zdejmuję szorty, bokserkę, pudrowe skarpetki, by zastąpić je ubraniem na Dożynki. Kiedy zakładam sukienkę do pokoju wparowuje mama. Zawsze wchodzi w najmniej odpowiednim momencie. Gdy przeciskam głowę przez otwór w sukience, ona mnie tuli. Tak mocno, że aż brak mi tchu.
- Carmen. - jęczy. - Renee była taka odważna... Ty też jesteś. - szlocha i wybiega.
Ojciec mnie nie odwiedza. Strata poprzedniej córki była dla niego zbyt bolesna, więc myśl o utracie następnej jest jeszcze gorsza do zniesienia.
 W końcu docieram na miejsce. Już trwają zapisy, w tłumię udaje mi się dostrzec kilka znajomych twarz, w tym Chicka. Patrzy na mnie jak na bóstwo. Przewracam oczami. W kolejce do pobrania krwi zastanawiam się ile mogę mieć w tym roku karteczek i czy udać się po astragal. Wszystko znika gdy strzykawka wbija się w mój palec i oddaję odcisk swojego palca. Ustawiam się wśród innych dziewczyn. Każda z nich jest wesoła i wygląda na taką, która bardzo chętnie zgłosiłaby się lub zostałaby wylosowana. Po jakimś czasie na scenę wchodzi Annya Royal. Ma turkusowe włosy, zwisające tuż nad ziemią, zielone oczy i usta wymalowane czarną szminką. Nigdy nie była zbyt gadatliwa i wydawała się być tu za karę. Przedstawia przez chwilę Historię naszego kraju i jak zwykle po tej przemowie puszczany jest film wychwalający Igrzyska Śmierci, ich cel i jak do nich doszło. Ledwo wytrzymuję. Serce tak mi łomocze, że zaraz zemdleję, nigdy przedtem nie czułam się tak źle. Każde słowo wypowiedziane przez Annye to szmer, który obija mi się o uszy. Jedyne co zdołuję wyłapać to:
- Carmen Gray!
I jakieś oklaski, po których następuje nieskazitelna cisza. Rozglądam się zdezorientowana na lewo i prawo. Prowadząca wskazuje na mnie dłonią i gestykuluje palcami na znak, że mam do niej podejść. Robię chwiejne kroki w stronę sceny. Kolana mam jak z waty. Prawie upadam na schodach, ale to nic. Teraz nic się nie liczy. Czekam na drugiego trybuta, nikt się za mnie nie zgłosił.
- Alfred Rettrenoth! - mówi z ekscytacją Annya.
 Krzyk. Te proste cztery słowa: "Zgłaszam się na ochotnika!" wypowiedziane zostały właśnie przez Chicka Layera. Mam kolejny powód by go nienawidzić. Idiota. Gdyby się nie zgłosił mógłby się na coś przydać i być jednym z moich sponsorów. Ściskamy sobie dłonie, Strażnicy Pokoju wprowadzają nas do szarego budynku. Spokojnie Carmen, do Igrzysk jeszcze kilka tygodni... - powtarzam sobie.

27 września 2014

Od Heatrona

Przebieram nerwowo palcami po nożu, przerzucam go z jednej dłoni do drugiej zastanawiając się co by było gdyby Carmen, lub Faith zostały wylosowane do igrzysk. Widziałem co potrafi Carmen, ona ma szanse... Tak, ma szanse by wygrać. Skubię wargi w zamyśleniu, drętwieję gdy przemyka mi przez głowę wizja, podczas której obydwie zostają wybrane. Wzdrygam się na to, zatrzymuję się, by rozprostować kark. Drapię się po szyi patrząc w górę. Dziś nieprzyjemny dzień, przytłacza mnie, wilgotne powietrze osiada mi na ciele. Las jest dzisiaj niespokojny, to odczucie dławi mnie gdzieś w piersi.
- Het? - pyta z tyłu Carmen. - Wszystko w porządku?
- Nie, musimy stąd iść. Szybko.
- Dlaczego?
Odpowiedź sama nadchodzi, w błyskawicznym tempie. Obrywam czymś po głowie, siła uderzenia zwala mnie z nóg. Opadam na kolana, czyjeś silne ramiona wykręcają mi boleśnie ręce do tyłu.
- Uciekaj! - krzyczę, nim wielka łapa zakrywa mi usta.
- Nie... He... - nie mogę pozwolić by wypowiedziała moje imię. Gryzę w palce napastnika. Puszcza mnie z sykiem.
- UCIEKAJ - wrzeszczę jak najgłośniej. Carmen puszcza się sprintem w zarośla. Zza krzaków wyłania się kolejny Strażnik Pokoju. Poprzedni chwyta mnie za szyję i dusi, a drugi wyciąga zza pasa pistolet, przykłada mi do czoła jego lufę. Podnoszę spojrzenie i wpatruję się w oczy strażnika. Błyszczą złotem, jak oczy Chick'a. To on. Widzę jego szyderczy uśmiech, pojawiający się na twarzy, gdy mnie rozpoznaje.
- No, no, no... - szepcze, chowając broń. Przykuca przy mnie. Szarpię się, jednak ten drugi za mną kopie mnie kolanem w kręgosłup, tłumiony jęk wydobywa się z mojego gardła.
- Gdzie ona jest? - Chick stawia sprawę jasno.
- Nie ma jej przy mnie - warczę.
- Kłamiesz! - syczy i daje mi z pięści w twarz. Marszcząc brwi wypowiadam:
- Nie jesteś jej warty.
Coś uruchamia się w przeciwniku. Podnosi się i spogląda na mnie z okrutnym błyskiem w oku.
- Ale ty jesteś, a skoro już taki z ciebie wybraniec, to dam ci wybrać sobie koniec, co ty na to? Może powoli poderżnę ci gardło, hm?
Nie odpowiadam, wiem, że nie żartuje. Chick kopie mnie w żebra.
- Odpowiedź tchórzu. Mów gdzie jest.
- Lepiej mnie zabij.
Cierpliwość się mu skończyła, wyciąga z kieszeni długi, solidny nóż i chucha na klingę, przykłada ją powoli do mojej szyi. Wraz z głębokim wdechem przypominam sobie po raz ostatni noc spędzoną z Carmen. Uśmiecham się blado, po czym zamykam oczy i odchylam głowę do tyłu. No trudno.

I czas znów przyspiesza, jak na początku. Chick gwałtownie łapie się za ramię z sykiem. Jest w nim zatopiony głęboko nóż. Korzystam z okazji, sięgam do skórzanej kurtki wcześniej schowane do niej ostrze. Wbijam je zdumionemu strażnikowi do brzucha. Zgina się w pół z jękiem, krew zrasza jego biały skafander. Wtedy słyszę świst i kolejny pocisk uderza go w głowę. Przewraca się na mnie. Martwe ciało gniecie mnie, Chick'a już tu nie ma. Jest za to Carmen. Dyszy przerażona i podbiega do mnie. Szarpie umarłego i przewraca go na brzuch z boku.
- Het, Heatron - mówi szybko, z lekką paniką w głosie. Układa moją głowę na swoich kolanach. - Nic ci nie jest? Proszę, powiedz, że nic ci nie jest, błagam - dotyka mojego policzka gładką dłonią.
Luzuję wszystkie mięśnie, uciekam oczami w głąb czaszki, zsuwam się z nóg dziewczyny. Odpowiada na to trwożnym krzykiem. Kocham ją za ten krzyk jeszcze bardziej. Dotyka moich ust swoimi, głaszcze mnie po ciele, tam, gdzie koszulę zabrudziła krew martwego Strażnika Pokoju. Czuję, gdy skupia swój wzrok na mojej twarzy. Otwieram oczy, uśmiecham się kącikami ust i unoszę brwi.
- Jak mogłeś! Ty! Ty...! Myślałam, że nie żyjesz - pół śmieje się, pół szlocha. Ta dziewczyna strasznie dużo płacze, choć o dziwo, wcale mi to nie przeszkadza. W jej płaczu jest tyle emocji, prawdziwych, że dziwię się, że jeden człowiek potrafi tyle czuć.
- No popatrz, a jednak - mówię cicho. Podnoszę się na rękach i wstaję. Rozglądam się uważnie po miejscu. Patrzę z odrazą na martwe ciało strażnika.
- Czy… Ja… Go? - pyta słabo Carmen. W milczeniu kiwam głową. Dziewczyna wpatruje się w nóż wbity głęboko w jego głowę, tam, gdzie nie było ochrony hełmu, po czym zatyka usta ręką i  wymiotuje. Zaciskam usta w kreskę i nie patrzę na nią, na pewno nie chciałaby bym na nią teraz patrzył. Nabieram głębokiego oddechu i namyślam się, co zrobić ze zwłokami. Postanawiam wykopać dół i go tam zagrzebać gdzieś w lesie. Carmen powoli się uspakaja, wpatrując się tępo w liść. Podchodzę do niej i klękam, obejmuję ją ramieniem.
- Nie chciałaś go zabić, zrobiłaś to odruchowo, by mnie chronić - szepczę, zaciskając palce na jej ramieniu.  - Prawda?
- Nnnie wiem…
- To prawda Carmen, to prawda - mówię - nie zrobiłaś tego specjalnie. Nie zrobiłaś tego specjalnie. - Powtarzam to kilka razy, by do niej dotarło. Po chwili wstaje.
- Nie zostawimy go tak. - Przytakuję, przemykamy niespostrzeżeni do domu, zabieram łopatę i wracamy tyłem. Oby nikt nas nie zobaczył. Kopiemy głęboki dół, do którego wkładamy poległego. Zasypujemy go ziemią. Carmen upiera się, by zasadzić w tym miejscu jakiś krzew. Chce to zrobić sama. Oglądam z boku, jak targa sadzonkę z rozłożystego krzaka i ugniata go ostrożnie na mogile. Przysypujemy widoczne ślady ściółką, grób staje się niczym innym, jak tylko kawałkiem lasu. Zastanawiam się, jak powiedzieć dziewczynie o tym, że to właśnie Chick był drugim, atakującym nas strażnikiem. Wzdycham głęboko, wchodzimy do domu piwnicą. Wyrzucam do pieca ogrzewającego dom brudne od krwi ubranie, nie chcę, by cokolwiek pozostało po tym incydencie. Patrzę jak koszula zwęgla się, lizana ogniem. Po chwili czuję na sobie dotyk Carmen. Obejmuje mnie od tyłu, przytula głowę do moich pleców. Dotyka mojej klatki piersiowej, lekko naciska, idealnie w to miejsce, gdzie ugodził mnie cios Chicka.
- To tutaj - szepcze, lekko masując siniaka. Potem dotyka mojego podbitego oka, gdy się do niej odwracam - i tutaj. - Całuje mnie tam czule. Przygryzam lekko dolną wargę i przykładam czoło do czoła Carmen. Przypomina mi się, że jutro Dożynki. Właściwie, to moje ostatnie, nie ma się chyba czego bać... Nawet jeśli, to chyba ktoś zgłosi się na ochotnika. Tak samo za Faith, i jak mam nadzieje - za Carmen. Siedemdziesiąte Czwarte Głodowe Igrzyska będą dla mnie trudniejsze niż zwykle.
- Kiedyś wszystko się ułoży - mówię z przekonaniem - zobaczysz.
Dziewczyna się uśmiecha.
- Ja to wiem, Heatron.
Biorę ją za rękę i prowadzę po ciemnych schodach, otwieram lekko drzwi. Dom jest pusty.
- Nie martwisz się o Faith? - pyta Carm, gdy robię nam herbatę w kuchni.
- Martwię się, ale nie w taki sposób - mruczę nie odwracając się - wiesz, ona nauczyła się samodzielności, wie, jak nie wpakować się w kłopoty, ech... - Szczerze mówiąc, trudno mówić mi o niej w ten sposób. Muszę przyznać, że nieco zazdroszczę jej tej umiejętności unikania problematycznych miejsc, czego nie można powiedzieć o mnie. - Pewnie jest u Nivy, tej jej przyjaciółki - zmieniam temat - nie wracasz na noc do dystryktu, nie?
- Mogę wrócić, jeśli chcesz - stuka długimi paznokciami o blat.
- Nie, nie, spokojnie. Odprowadzę cię rano - uśmiecham się łagodnie i stawiam przed nią szklankę. Pijemy napój w milczeniu, bawię się łyżeczką. - Yhm... Wiesz, ten strażnik, który uciekł, może nam sprawić problemy... - Mamroczę. - Bo, no...
- Chick nie sprawi nam problemów - dziewczyna bawi się lokiem, skąd do cholery wie, kim był? - Jest dupkiem i szaleńcem, ale mnie kocha - ze świstem wciągam powietrze na jej słowa.
- Szukał cię, co by robił innego w Jedynce strażnik z Dwójki?
- Het, pamiętasz? Kiedyś mówiłeś, że masz do załatwienia coś w moim dystrykcie. Czy ludzie tam cię znają?
Biorę jej ciepłą dłoń w moją, ona akurat jest zimna.
- Ja... Ja nie mogę powiedzieć - spuszczam wzrok - proszę, nie bierz mi tego za złe... Nie mogę.
Carmen unosi jedną brew. Dopijam herbatę i podnoszę się, wkładam naczynia do zlewu.
- Dam ci jakieś ubranie - mamroczę, mam wrażenie, że Carmen jest nieco zirytowana, za to, że jej nie powiedziałem.
- Masz zamiar grzebać w szafie Faith? - dziwi się, jej głos na szczęście brzmi lekko, tak jak zwykle.
- Nie, dam ci coś starego mojej mamy.
Mamy w domu pokój, który był kiedyś drugą sypialnią, dla gości, ale teraz służy za zwykłe gratowisko. Przegrzebuję zakurzone pudła, posklejane taśmą, po chwili znajduję duży karton. Rozpakowujemy go, gdy Carmen przegląda ubrania ja biorę szybki prysznic i idę do mojego pokoju, ubieram nieco sprane spodnie od dresu i zerkam do gratowiska, Carmen wzięła sobie stamtąd ładny, perłowy sweter i coś w rodzaju getrów. Śmieję się, gdy wstaje, na twarzy osiadła jej warstwa kurzu. Ścieram go jej z policzka i całuję w niego. Carm chichocze i idzie do łazienki. Wracam do mojej sypialni i kładę się na łóżku. Czekanie męczy mnie po kilku minutach, przymykam oczy. Zasypiam.

Serce tłucze mi się boleśnie w piersi, widzę Faith stojącą po mojej lewej i Carmen po prawej. Ciężki deszcz moczy mi ubranie. Słyszę głośny dźwięk, jak gong. Nie wiem co się dzieje, odwracam się, Carmen i Faith już nie ma. Patrzę w dół, to platforma. Jestem na igrzyskach. Z przodu błyszczy róg obfitości, biegnę do niego, zapadam się głęboko w ziemię, błoto oblepia mi buty, ciężko mi się poruszać. Czuję świst strzały obok mojego ramienia, odskakuję gwałtownie. Trybuci biegną w moją stronę z bronią. Nagle wszystko się zmienia.
Teraz widzę tylko siostrę i ukochaną. Faith trzymana jest przez barczystego mężczyznę, rozpoznaje w nim zabitego strażnika, przesuwam wzrok na Carmen, ona ma nóż pod gardłem, trzymany przez Chick'a.
- Wybieraj! Która?! - mówi jeden z nich.
- Weź Carmen, Het! - woła Faith.
- Nie! Twoja siostra jest ważniejsza! - krzyczy Carmen.
Patrzę na nie obydwie, wtedy ten nieżyjący robi jeden szybki ruch. Faith upada we krwi na ziemię, martwa. Wrzeszczę, człowiek podchodzi  do mnie i syczy, że jestem tchórzem. Uderza mnie w krtań, tracę głos, przewracam się. Chick rzuca Carmen o drzewo i podchodzi do mnie, kopie mnie mocno z wściekłością wymalowaną na twarzy.

- Het! Het - szept. Taki spokojny. Ciepła ręka ociera mi pot z czoła. Twarz patrzy mi w oczy. - To ja, Carmen, już dobrze.
Odzyskuję ostrość wzroku, otrząsam się i podnoszę, siadam, opieram się o ścianę.
- Strasznie krzyczałeś, wystraszyłam się i przyszłam tutaj. Coś ci się śniło, prawda?
Przełykam ślinę i kiwam twierdząco głową. Ręce mi drżą, zaciskam je na pościeli, czuję się głupio, darłem się jak opętany podczas snu. Ten człowiek ze snu miał rację, jestem zwykłym tchórzem. Odwracam głowę od dziewczyny, jeśli rumieniec wszedł mi na policzki, mam nadzieje, że nie widać go w ciemności. Carmen patrzy na mnie uważnie, boję się jej spojrzenia. Jak dziecko.

Od Carmen

Budzę się rano, jednak zaraz po otwarciu oczu ponownie je zamykam. Zaciskam dłonie w pięści przewracając się równocześnie na drugi bok. Coś zakłóca mój spokój, coś na pewno jest nie tak. Czyjeś nogi dotykają moich, na pewno znam te nogi, już kiedyś miałam z nimi styczność. Łóżko zawsze było puste, teraz czuję kogoś obok, kołdra jakby się zmniejszyła, ale jest cieplejsza i milsza w dotyku. Jedno jest pewne - to nie jest moja kołdra, ta pachnie wodą kolońską i wanilią. Uśmiecham się mimowolnie, kosmyki moich rozczochranych włosów niesfornie wędrują po moich ramionach, łaskocząc oraz drażniąc. Nagle czuję jego ciepłą dłoń na mojej twarzy, która powoli przemieszcza się w stronę karku. Chwilę później te same palce znajdują się na mojej talii, ogrzewają mnie, czuję się z nimi dobrze. Wzdycham cicho, nie chcę przerywać tej chwili, uśmiecham się szeroko. Gęsia skórka obiega całe moje ciało. Chichoczę. Pomimo tego, że mam ochotę dalej spać decyduję się by ujrzeć z rana Heatrona. Kocham go, nie mam do tego wątpliwości. Powoli otwieram oczy, by zaraz w przerażeniu i strachu wydrzeć się na cały głos. Widzę go, ale to nie on. Serce wali mi jak młot, pot leje się z czoła, ciało drży. Ogarnia mnie lęk. Krzyczę jak najęta, nie chcę z nim być, przynajmniej nie w takiej sytuacji. Zrywam się na nogi, lecz od pośpiechu i tak przewracam się lądując na kolanach. Zanim zdążam się podnieść, on już stoi przede mną, patrzy na mnie, wiem to, choć moja głowa jest opuszczona. Przez chwilę nie wiem co robić. Dopiero gdy schyla się nade mną, walę go mocno w kroczę. Słyszę jego jęk, syczy coś przez zaciśnięte zęby. Wybiegam z pokoju, ale to już inny budynek. Odwracam głowę, pokój Heatrona jednak ciągle tam jest. Stoję zdezorientowana w progu. Ponownie patrzę przed siebie, niespodziewanie on zasłania mi oczy, wykrzykuję jego imię, sekundę później po moim udzie spływa stróżka krwi. To nie jest moja krew. Nie tym razem. Uścisk jego dłoni się luzuje, chłopak upada z hukiem. Kałuża krwi otacza jego ciało, podnoszę wzrok. Het z nożem w ręku. Co się dzieje?! Pod wpływem impulsu łapię za pierwszą lepszą broń i rzucam się na ukochanego. Podrzynam mu gardło. Upada bezwładnie na łóżko. Śmieję się sarkastycznie. Krzyczę. Płaczę. Budzę się.
Jeszcze po obudzeniu słyszę jak po pokoju roznosi się mój wrzask.
- Carmen? - pyta niespokojnie Heatron.
Cała się trzęsę, jestem mokra i strasznie się boję.
- Chick... - nabrałam powietrza. - On... - do oczu napłynęły mi łzy.
Heatron przybliża się do mnie i czule obejmuje.
- Heatron... - patrzę w jego szklane oczy. - Kocham cię szepczę.
- Ja ciebie też Carmen. - po tych słowach nasze wargi się ponownie spotykają. Jego usta smakują wczorajszymi doznaniami, między innymi moimi łzami.
Wtulam się w jego klatkę piersiową. Czuję jak unosi się i opada, słyszę bicie jego serca.
- Masz na coś ochotę? - pytam cicho.
Tak na prawdę wiem na co ON ma OCHOTĘ, ale nie powie tego teraz. Nie po tym koszmarze z Chickiem. Poza tym, ja jeszcze nie jestem gotowa. Trwa cisza, odpowiedź wisi w powietrzu, unosi się gdzieś nad nim i czeka aż zostanie uwolniona z ciasnej klatki. Po dłuższej chwili wybiega z niej niczym torpeda.
- Tak Carmen, mam na coś ochotę.
Odwracam głowę w stronę drzwi. Faith stała w przejściu.
- Mam ochotę na śniadanie i wy gołąbeczki pewnie też. - uśmiechnęła się i zaraz zniknęła za ścianą. Kiedy zeszła na dół dodała, że za chwilę na stole pojawią się kanapki.
Miałam nieposkromioną ochotę przybić Heata do łóżka i zacząć go namiętnie całować, ale dałam sobie z tym spokój kiedy on sam zrobił to ze mną. Boże, jak ja go kocham. Tak bardzo go pragnę. Jego źrenice stały się ogromne, jestem obiektem jego pożądania. unoszę lekko głowę, Heatron zbliża swoją głowę do mojej szyi, zaczyna ją gładzić swoimi wargami, nagle przyspawa się do niej. To dziwne uczucie, trochę łaskoczące i nawet przyjemne. Zaczynam się śmiać.
- Het. - mówię ochryple.
On nie odpowiada, nad ssie moją szyję.
- Het. - powtarzam rozbawiona.
W końcu się "odkleja" od mojej szyi, mojego łącznika głowy z resztą ciała.
- Wiesz co będzie jutro? - pytam przygnębiona.
Uświadomiłam sobie to dopiero przed chwilą. Taka myśl potrafi zepsuć takie chwile jak te. Poważniejemy.
- Dożynki. - wzdycha. - Wiem.
Podnosi się z łóżka i podchodzi do okna. Patrzy gdzieś w przestrzeń, w zamyśleniu. Ja również wstaję, lecz nie idę do niego. Tylko stoję.
- Jeżeli cię wylosują... Faith zgłosi się za ciebie.
- Co... Ja... Nie, nie Het! To twoja siostra, jest ważniejsza ode mnie!
- To nie moja decyzja. Ona sama... - zacina się.
Faith jest w stanie poświęcić się dla mnie? Nawet mnie dobrze nie zna. Muszę z nią porozmawiać, przecież to straszne. Przygryzam dolną wargę.
- Jeżeli wylosują Faith, ja zgłoszę się za nią. - decyduję się.
Chłopak odwraca się gwałtownie. Robi krok w moją stronę i łapie mocno za przedramienia.
- Nie chcę was stracić, rozumiesz?! Was, osiemnastolatków kładą gdzieś na sam spód, nie mogą cię wylosować! A Faith?! Bóg wie co zrobią z jej karteczką! Jesteście dla mnie ważne tak trudno to zrozumieć?! Może i ja trafię na rzeź, co wtedy?! - jego głos jest załamany, wręcz bolesny gdy się go słucha. - Już raz cię straciłem... - szepcze.
Jestem pewna, że Faith wszystko słyszała. Po kilku minutach schodzimy jednak na dół i niechętnie wpychamy w siebie po jednej kanapce. W ciszy. Dopiero po dwóch godzinach idę z Heatronem do lasu, z nadzieją, że temat Igrzysk nie zostanie poruszony. Całą drogę wyobrażam sobie rozłąkę moją i Heta. Czy ktoś jednak chciałby się za mnie zgłosić? Wiele rodzin raczej byłoby wdzięczne, że w końcu mnie wylosowali. Na pewno oglądaliby cały ten pokaz na arenie tylko po to, żeby mieć pewność, że już jestem trupem i służę jako pokarm dla zmiechów. Głos dobiegający z mikrofonu odbił mi się raz w głowie. "I niech los zawsze wam sprzyja."

24 września 2014

Od Heathron'a - CD. historii Carmen

Zamykam drzwi i przekręcam klucz. Carmen patrzy gdzieś na czubki butów, trzyma się ręką za nadgarstek. Podchodzę do niej i dotykam brody, unosząc lekko głowę dziewczyny, zmuszając tym samym, by patrzyła mi w oczy. Czuję jej drżenie. Delikatnie przesuwam palcem po jej twarzy, zataczam na policzkach okręgi, na początku są duże, potem się zmniejszają. Z czasem dziewczyna się uspakaja. Opuszkiem obrysowuję jej wargi, są pełne. Oddech Carmen wraca do normalnego tępa, spięte mięśnie się rozluźniają. Przymyka oczy, nadal pozwalając się głaskać. Gdy dotykam jej ciemnych obwódek wokół oczu, chwyta mnie za dłoń i ściska mocno. Otwiera leciutko oczy. Szepce coś, bardzo cichutko, po czym staje porządnie na dwóch nogach. Ciągnie mnie za rękę na górę, po schodach. Bezbłędnie trafia do mojego pokoju. Jestem zdumiony. Zatrzaskuje drzwi z dziwną pewnością w oczach. Mam wrażenie, że przyciemniały. Podchodzi do okna, opiera się o nie. Patrzy w mrok. Nagle gwałtownie się odwraca i uśmiecha lekko. Obejmuję ją w pasie, jest ode mnie nieco niższa, lecz jej to nie przeszkadza. Staje na palcach i dotyka moich ust swoimi. Na początku lekko i delikatnie. Zarzuca mi ręce na szyję. Zaciskam palce na jej talii, przesuwam je w górę. Podnoszę ją silnie i przyciskam do ciała, by była na mojej wysokości. Carmen przechyla głowę. Wydaje z siebie zadowolone westchnienie i odrywamy się od siebie. Dziewczyna dyszy ciężko. Robię kilka kroków do tyłu, potykam się i przewracam na łóżko. Siadam wygodnie, a ona mi na kolanach, odgarniam z czoła mokry od potu kosmyk włosów, ona zaczesuje swoje w tył rękoma, tak, że opadają kaskadą na plecy. Muskam jej szyję ustami, głowę z westchnieniem odchyla do tyłu. Patrzę w jej piękne, ciemne oczy, już nie są pokolorowane tym dziwnym odcieniem dzikości, są spokojne i pełne zaufania. Zaufanie u Carmen...? Ujmuję jej twarz w dłonie, powoli przysuwam podbródek do jej twarzy.
- Krótka przerwa ode mnie, Carmen? - pytam lekko. - Jesteś pewna, że pamiętasz to wszystko?
Marszczy ciemne brwi, tym razem jej spojrzenie powleka pewna powściągliwość. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy i odczuć to Carmen jest tego idealnym dowodem. Głaszczę ją lekko grzbietem palców po policzku, przekrzywiam lekko głowę, przyglądając się jej w uwagą.
- Nie chcę, żebyś zrobiła coś, czego będziesz potem żałowała Carmen - mówię cicho.
- Mało osób się o mnie martwi - mruczy - mam czasem wrażenie, że właściwie wszyscy udają, że tak robią, bo sami doszukują się w tym celu.
Szukam odpowiedzi, nawijam sobie jasny lok jej włosów na palec. Przestaję patrzeć na dziewczynę.
- Ludzie nie dzielą się tylko na twoich przyjaciół i wrogów.
- Ja nie mam przyjaciół - cicho mówi - jestem podłą, nieprzyjazną i sarkastyczną dziewuchą, której ulubionym zajęciem było włóczenie się po okolicy i wyżywanie się na młodszych, no, czasami poszłam zabić coś dla samej przyjemności do lasu - i znów, jej oczy napełniają się łzami, które skapują po jej długich rzęsach. Ocieram te łzy, bardzo ostrożnie, jakbym bał się, że mój dotyk może ją zranić.
- Nie jesteś taka za jaką się uważasz - mówię w jej włosy, gdy lekko opiera mi głowę na barku. - Jesteś inteligentna i serdeczna, choć nieufna. Nie otwierasz się przed wszystkimi, tworzysz wokół siebie mur, który ciężko przekroczyć, a gdy się już jest w środku łatwo zniszczyć, nie wiesz jak piękny jest widok, kiedy się otwierasz dla ludzi.
- Naprawdę tak uważasz? - już nie leży mi na ramieniu, tylko uważnie na mnie patrzy.
- Jak najbardziej - gładzę ją lekko po biodrach, nie spuszczając z niej wzroku. Uśmiecha się. Przykładam lekko wargi do jej policzka. Jest ciepły i nieco słony od spływających po nim wcześniej łez. Obejmuję ją w talii i przyciskam do torsu, Carmen zarzuca mi ręce na szyję, co jakiś czas wstrząsa nią szloch, kołyszę się w jedną i drugą stronę. Po jakimś czacie oddech dziewczyny się wyrównuje, a ona sama zapada w głęboki i spokojny sen, jak gdyby nie spała od dawna. Rozluźniam uścisk i układam ją tak, by łatwiej było mi się z nią podnieść. Przechodzę obok okna, wtedy światło księżyca rzuca na nią jasny blask. Patrzę na jej delikatne rysy twarzy, łagodne we śnie. Ścieram z jej policzka ostatnią, zagubioną łzę, po czym zdejmuję jej buty i układam w łóżku. Kładę się obok niej i patrzę w sufit, myśląc... Choć sam już nie wiem o czym.