3 listopada 2015

Od Ketiah

 Bardzo chciałabym już wszystko skończyć. Dojść do końca, poczuć na sobie ciężar przegranej, lub słodki smak zwycięstwa. Chciałabym w końcu poczuć ulgę, która niesie za sobą spokój i wolność. Przynajmniej chwilową. Dopiero teraz poczułam jak bardzo życie daje mi w kość i jak popadam w depresję. Powolny proces, który zaczął się już dawno temu, nareszcie dał o sobie znać. Zapominam o przeszłości, więzi, wcześniej tak silne i mocne, teraz jakby ledwo się trzymały.
 Przemieszczam się gęstymi szuwarami. Chudymi palcami odgarniam zarośla. Na niczym już tak na prawdę mi nie zleży. Wszystko co miało sens przepadło. Ludzie, których kochałam są za daleko aby mi pomóc, a ja jestem zbyt bezradna, aby uciec. Czuję zapach krwi, przez co robię się głodna. Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio miałam coś w ustach. Słońce jeszcze nie zaszło, na pewno uda mi się zapolować. Gdybym tylko miała łuk... Po około minucie wydostaję się z gąszczu i od razu wkraczam do lasu. Teraz nie mam odwrotu. Prę do przodu. Zrzucam plecak na jedno ramię i wyciągam z niego nóż, którym pozbawiłam życia chłopaka. Ostrze jest nieco poplamione od krwi. Po drodze bawię się nożem. Las wydaje się być pusty, a chociaż nie powinnam mieć dobrych przeczuć, czuję się swobodnie. Wszystko mi jedno. Tak na prawdę zostało dziesięć osób na arenie, co może mi zrobić pozostałe siedem, kiedy mam jeszcze trzech sojuszników? Co prawda nie mam pojęcia gdzie są, ani w jakim stanie. I nawet teraz nie bardzo mnie to obchodzi. Chick to zwyczajny dupek. Przyjaciel, ale dupek, gdzie to pierwsze ma znaczną przewagę. Katniss i Peeta, owszem, byli bardzo mili, ale teraz, gdy jesteśmy na arenie, u schyłku wygranej... Wątpię żeby się o mnie martwili. Sojusz to pojęcie względne, pewnie ja sama zabiłabym dla wygranej. Przywiązywanie się do kogoś obcego jest bardzo marnym pomysłem, już nie wspominając o tym, że tutaj chodzi o zabijanie.
 Z monologu wyciąga mnie głośny, zwierzęcy ryk. Dość znajomy. Odwracam się błyskawicznie na pięcie, niestety niczego nie dostrzegam. Stoję nieruchomo. Czekam na kolejny znak, który jest powaleniem mnie na kolana. Uginam się, ale zanim zdążam upaść twarzą na mech, wyciągam przed siebie ręce i błyskawicznie powstaję na nogi. Obracam się dookoła i zauważam go pośród wielu drzew. Wiem, że to on, widzę ten sam błysk w oku i połamaną szablę. Ktoś już próbował go zabić, w chybie ma dwie strzały, a w okolicach sukni szarpaną ranę. Wyskakuje z krzaków. Robi masę dezorientujących mnie ruchów, slalomy między drzewami, wbieganie i znikanie za zaroślami. W końcu gubię go z oczu. Marszczę brwi, słyszę ciche stukanie rapet o twardą glebę. Niespodziewanie zauważam go w oddali za świerkami. Skręca. Ponownie na mnie szarżuje, jednak tym razem nie dam się zaskoczyć. Biegnie prosto na mnie, cały czas się rozpędzając. Nie mam żadnego planu (jak zawsze), po prostu chciałabym go zabić, a następnie skonsumować. Ściskam mocno nóż. Kiedy jest już blisko, błyskawicznie robię unik i po całej szerokości aż od przednich do tylnych kończyn ranię zwierzynę. Upada na pysk, wygląda jakby oddawał pokłon. W jego oczach już nie ma blasku, a jedynie agonia. Szybka śmierć kończy się przewrotem na bok oraz ostatnim, przeraźliwym piskiem. Podbiegam do dzika. Bez zastanowienia go wybebeszam, odkrawam płat mięsa, a następnie zbieram chrust, patyki i robię małe ognisko. Mięso szybko się piecze, także zaraz po tym jak napełniam brzuch i plecak na zapas, gaszę ogień. Nie chciałabym kogoś do mnie zwabić, nie kogoś niepożądanego. Przemierzając pagórki natrafiam na oznakę życia. A dokładniej aż trzy.
Dwie obce mi dziewczyny i jedna, której twarzy nie widzę, więc trudno mi stwierdzić płeć. Śmieją się, są zaoferowane rozmową. Nie dość, że łatwo będzie je zabić, to jeszcze mam chwilę na wycofanie się i ukrycie. Być może coś uda mi się podsłuchać i obmyślić spontaniczny plan.
Ich roześmiane miny zaraz przestaną być takie wesołe.
Znajduję w niedalekiej odległości bardzo rozłożyste drzewo. Jego korona to idealne miejsce do kryjówki. Wdrapuję się aż na sam szczyt i czekam. Po około kwadransie dowiaduję się mnóstwa bzdetów, ale kilka ciekawych informacji również wyszło z ich śliną. Pomysł na ich zabicie zaświtał mi w głowie całkiem szybko. Może nie jest rewelacyjny, natomiast jestem prawie pewna, że zadziała. Jestem bardzo zestresowana. Pot zjeżdża po moim czole jak krople wody na szybach samochodu. Odwagi dodaje mi zachodzące słońce. Niebo jest czymś absolutnie niesamowitym. Przy każdej lepszej okazji mogłabym obserwować je godzinami. Jednak to nie czas na zachwycanie się urokami natury. Ześlizguję się z grubej gałęzi, potem zwisam kilka centymetrów nad innym rozwidleniem. Puszczam się i łagodnie ląduję. Jeszcze trochę mi brakuje do kompletnego zejścia na ziemię. Im bliżej trawy, tym bardziej narażam się na ujrzenie mojej osoby, dlatego gdy jestem dwa metry nad ziemią zeskakuję i czym prędzej chowam się za potężnym pniem. Jeszcze raz sięgam po nóż. Nasmarowałam go maścią, którą znalazłam u chłopaka. Po przeczytaniu składu i samego zastosowania, okazało się, że to silnie żrący kwas. Nałożenie go na kosę nie było w ogóle łatwe, mimo tego udało się. Poza tym, w kieszeni mam jeszcze latarkę, tak na wszelki wypadek, żeby była pod ręką. Nawet bez baterii jest dziwnie ciężka. Zbieram się w garść. Nie ma co przedłużać. Wstaję i nagle bez powodu upadam. Widzę mrok.
Budzę się dokładnie w tym samym miejscu, jakoś trzy minuty później, z tą różnicą, że słońce nieznacznie przemieściło się na niebie. Rozmasowuję sobie obolałe miejsce na głowie i znowu się podnoszę. Podpieram się dłońmi o drzewo. Nabieram powietrza. Wypuszczam je gdy docieram do pola widzenia dziewczyn. Wtedy wyjmuję lewą dłonią latarkę. Druga jest już zdrętwiałą od trzymania noża. Robię kilka kroków wstecz, czuję, jak rozpiera mnie energia. Biegnę na jedną z nich, rzucam latarką. Dokładnie wymierzony rzut w głowę i upada na ziemię. Natychmiast skręcam, żeby się skryć. Dwie pozostałe wydzierają się jak głupie. Słyszę jak łapią za broń. Zbliżają się. Odliczam czas. Będą za 2..1... Gwałtowny cios nożem w klatkę piersiową. Huk armatni, jedna z głowy. Druga, choć zaskoczona  nie wygląda na przerażoną. Przybrała bojową postawę. Z maczetą w ręku i łukiem na plecach stanowi dla mnie poważne zagrożenie. Teraz jednak nie chcę jej zabić. Dopóki jej omdlała koleżanka leży na ziemi żywa, obydwie są niebezpieczne, chociaż tylko jedna póki co jest w stanie walczyć. Dlatego lepiej od razu uniknąć kłopotów. Uciekam przed jej ciosami i biegnę jak najszybciej do trafionej latarką. Nie patrząc gdzie ranię, przejeżdżam nożem po bladej twarzy dziewczyny. Armatni huk daje się słyszeć dopiero za kilkanaście minut. Do tego czasu zdążam zamienić mały nóż na maczetę, więc jestem na równi z rywalką. Kiedy chcę zablokować jeden z ciosów dziewczyny, obrywam bardzo boleśnie w piszczel. Nieświadomie upuszczam broń z rąk, łapiąc się za nogę. Wrzeszczę. Przeciwniczka wykorzystuje to i popycha mnie na drzewo. Przygważdża mnie do pnia.
Nie mam jak uciec.
Czas przywitać się z końcem.
Armatni huk.