Nigdy wcześniej nie odczuwałam bólu równie intensywnie. Nowa fala rozchodzi się po moim ciele i rozlewa najintensywniej ze wszystkich do tej pory. Czuję ją nawet w opuszkach palców. Z ciemności wyłaniają się okropne poczwary; moje najgorsze wyobrażenia. Leżę przybita do mokrej od deszczu trawy i ledwo łapię powietrze. Obserwuję latające nade mną zmory. Krążą niczym sępy nad umierającą zwierzyną, czekając tylko na jej śmierć. Zaciskam powieki, przyciskając jednocześnie dłoń do skroni. Moja głowa to piekło, a ciało oblane jest płomieniami. Przewracam się z pleców na bok, ale po chwili odczuwam potworny ból w kościach i wydaję z siebie żałosne jęki. Duszę się. Próbuję wstać, ale ból nie pozwala unieść mi nawet głowy. Otwieram oczy. Rozmazany świat, który ledwo widzę wydaje się być najgorszym koszmarem. Potwory o czerwonych ślepiach wydają się pojawiać i znikać w swoim dzikim tańcu. Rzęsisty deszcz zdaje się je zmywać z pola widzenia. Czuję ulgę, chociaż wiedziałam, że to tylko moje wyobrażenie i nic mi nie groziło. Powoli wstaję. Gruchot kości brzmi jak łamanie drzewa. Rozglądam się, lecz nikogo nie widzę. W półmroku i tak trudno dojrzeć. Ledwo stoję na nogach, które uginają się od wycieńczenia. Czuję się beznadziejnie, bliska końca.
Powolnym krokiem dochodzę do niewielkiej jaskini pod wzgórzem. Cały czas leje. Mokre ubrania kompletnie przykleiły mi się do ciała i mam wrażenie, że zaraz zamarznę. Siadam w błocie, obserwując linię horyzontu. Przede mną tylko polana i kilka cienkich brzóz. Przyciągam kolana do piersi po czym zaczynam głośno szlochać. Jestem na skraju załamania nerwowego. Zaciskam palce na materiale od spodni w okolicach kolan, gdzie najpierw splotłam dłonie. Chowam czerwoną twarz w kaptur, aby po chwili przeistoczyć się w czarną ubłoconą kulkę. Nie wiem ile to bagno będzie się jeszcze ciągnąć, mam już dosyć. Chcę wrócić do domu. Do rodziny. Do tego kochanego dupka, Heta, którego tak cholernie mi brakuje. Na prawdę, tak bardzo za nim tęsknię. Na myśl o jego śmiechu i umięśnionych ramionach przechodzi mnie ciepły dreszcz, przez który płaczę jeszcze głośniej.
- Do kurwy nędzy!! - wrzeszczę. - Kurwa! Kurwaaa! - unoszę pięści w geście rozpaczy.
Pomimo, że i tak jestem zgięta w pół, przybliżam nogi do klatki piersiowej jeszcze bliżej. Moja głowa zaczyna robić się coraz cieplejsza, aż w pewnym momencie zdaje się być rozżarzonym piecem. W końcu większość łez wysycha, a resztę wycieram ręką. Wydaję z siebie jedno z tych westchnień, które informują o twojej beznadziejności. Opieram głowę o policzek wyczekując cudu oraz rozpogodzenia. Nagle przez polanę przebiega muskularny chłopak. Moje serce podskakuje, a ja gwałtownie podnoszę się z błota. Idę w głąb jaskini, choć nie wiem czy to rozsądne. Mija kilka sekund, aż sylwetka chłopaka pojawia się u wejścia.
- Carmen? - mówi przyciszonym tonem
Poznaję ten głos, chociaż teraz jest ochrypły i niższy niż kiedy słyszałam go ostatnio. Powoli wyjawiam się z mroku i przyspieszam chód, żeby w końcu zatopić się w rozgrzanych muskułach Chicka.
- Boję się Chick. Boję... - szepczę.
- Wiem, Carmen, ja też. - odpowiada niespokojnie.
Przykłada dłoń na moje czoło, a po paru sekundach dodaje:
- Chyba masz gorączkę.
Wzruszam ramionami, przejdzie mi. Zrzuca z ramienia plecak i wyjmuje z niego mokry chleb. Mam wrażenie jakby na jego dłoniach spoczywało jedzenie bogów. Wyrywam bochenek i rozrywam go na dwie nierówne części. Biorę dla siebie większą i bez wyrzutów pochłaniam ją w niecałe pół minuty. Normalnie pogardziłabym zmiękczonym chlebem, ale teraz był dla mnie jak rarytas.
- Co teraz? - pytam po chwili ciszy.
Chick odpowiada, ale nie słucham go. Zapytałam o to zupełnie bez namysłu, tak po prostu. Wbijam wzrok w polanę i nasłuchuję deszczu. Jest już zupełnie ciemno. Krople wielkości grochu odbijają się od trawy, a że nie mogę tego dostrzec przez mrok, widzę to oczami wyobraźni.
- Carmen, słuchasz mnie w ogóle? - masywna dłoń szturcha moje ramię.
Odwracam leniwie wzrok w stronę Chicka.
- Nie. - odpieram. - Przepraszam, już się skupiam.
- Echhh... Dobrze, więc plan jest prosty. Na arenie zostało nas czworo, włącznie z nami. Na krótko przed wschodem słońca musimy zacząć wędrówkę na środek areny. Do tej pory deszcz powinien ustać. Podczas spacerku powiem ci więcej, teraz chciałbym się trochę zdrzemnąć.
- No jasne, a ja mam nas pilnować? - oburzam się.
- Nie musisz. Znalazłem w porzuconym plecaku budzik. Najpierw zacząłem się śmiać, bo wydało mi się to absurdem, ale po chwili namysłu go zabrałem. Spokojnie, jest już nawet ustawiony.
Zaczynam obracać małe urządzenie między palcami, przyglądam mu się uważnie.
- Jakoś mu nie ufam.
- Twój problem złotko. Ja idę spać.
Kręcę z niedowierzaniem oczami. Jedyne co ciśnie mi się teraz na usta to jedno słowo idealnie opisujące mojego przyjaciela: debil.
Przez pierwsze pół godziny myślałam, że wygram z sennością i opadającymi powiekami, ale niestety się pomyliłam. Budzę się przez dość głośny alarm. Opieram się dłońmi o kamieniste podłoże jaskini i zerkam z ukosa na chłopaka. Chick śpi jak zabity. Podchodzę do budzika, wyłączam go, a następnie niezbyt delikatnie budzę. W końcu Chick wstaje, po czym wychodzimy z jaskini.
- Przed nami długa droga Carmen. Jesteśmy prawie na końcu areny.
Nie jestem zbyt zdziwiona jego słowami, raczej zaimponowałam sama sobie, że tyle przeszłam. Podczas wędrówki Chico udziela mi kilku wskazówek i tak jak mówił, omawia ze mną cały plan. Co prawda nie jest on zbyt skomplikowany, ale za to dość długi, więc można się pogubić. Cel jest natomiast bardzo prosty; zwabić wrogów i ich zabić.
Po trzydziestu minutach wędrówki słońce zaczęło wyjawiać się zza horyzontu. Pierwsze promienie słońca oblały las i wszystko dookoła. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ubrania, które no sobie mam ani trochę nie wyschły. Trudno, do południa na pewno zdążą. Maszerujemy żwawym krokiem przemierzając leśne gęstwiny, płosząc przy okazji mnóstwo zwierząt.
- Carm. - Chick nagle staje jak wryty. Wyciąga z kieszeni motylka i go odblokowuje. - Trzymaj. Chyba nie jesteśmy sami.
Wyciągam dłoń po nóż i resztę drogi w lesie spędzamy w absolutnej ciszy z bronią zaciśnięta w rękach. Rozglądając się na wszystkie strony zauważam kucającą dziewczynę za stertą badyli. Ciemnoskóra dziewczyna podrywa się z ziemi i ucieka w biegu. Choć nie chce mi się jej gonić, biegnę za Chickiem, który już rozpoczął pościg. Wyjął zza pasa noże do rzucania i dwa z pięciu już wyrzucił w stronę uciekinierki. Jeden trafił obok lędźwi, drugi tylko drasnął w przedramię. Dziewczyna zawyła z bólu, jednak biegła dalej. Po kilku kolejnych krokach zatoczyła się i upadła na suchą ziemię. Przeszukaliśmy jej kieszenie, z których wyjęliśmy zaledwie batona energetycznego.
- Została tylko jedna osoba Chick.
- Tylko jedna Carm. - odpowiedział z ulgą.