ZARTOWAŁAM XD
mockingjays
18 maja 2018
1 lipca 2016
od ketiah
Nigdy wcześniej nie odczuwałam bólu równie intensywnie. Nowa fala rozchodzi się po moim ciele i rozlewa najintensywniej ze wszystkich do tej pory. Czuję ją nawet w opuszkach palców. Z ciemności wyłaniają się okropne poczwary; moje najgorsze wyobrażenia. Leżę przybita do mokrej od deszczu trawy i ledwo łapię powietrze. Obserwuję latające nade mną zmory. Krążą niczym sępy nad umierającą zwierzyną, czekając tylko na jej śmierć. Zaciskam powieki, przyciskając jednocześnie dłoń do skroni. Moja głowa to piekło, a ciało oblane jest płomieniami. Przewracam się z pleców na bok, ale po chwili odczuwam potworny ból w kościach i wydaję z siebie żałosne jęki. Duszę się. Próbuję wstać, ale ból nie pozwala unieść mi nawet głowy. Otwieram oczy. Rozmazany świat, który ledwo widzę wydaje się być najgorszym koszmarem. Potwory o czerwonych ślepiach wydają się pojawiać i znikać w swoim dzikim tańcu. Rzęsisty deszcz zdaje się je zmywać z pola widzenia. Czuję ulgę, chociaż wiedziałam, że to tylko moje wyobrażenie i nic mi nie groziło. Powoli wstaję. Gruchot kości brzmi jak łamanie drzewa. Rozglądam się, lecz nikogo nie widzę. W półmroku i tak trudno dojrzeć. Ledwo stoję na nogach, które uginają się od wycieńczenia. Czuję się beznadziejnie, bliska końca.
Powolnym krokiem dochodzę do niewielkiej jaskini pod wzgórzem. Cały czas leje. Mokre ubrania kompletnie przykleiły mi się do ciała i mam wrażenie, że zaraz zamarznę. Siadam w błocie, obserwując linię horyzontu. Przede mną tylko polana i kilka cienkich brzóz. Przyciągam kolana do piersi po czym zaczynam głośno szlochać. Jestem na skraju załamania nerwowego. Zaciskam palce na materiale od spodni w okolicach kolan, gdzie najpierw splotłam dłonie. Chowam czerwoną twarz w kaptur, aby po chwili przeistoczyć się w czarną ubłoconą kulkę. Nie wiem ile to bagno będzie się jeszcze ciągnąć, mam już dosyć. Chcę wrócić do domu. Do rodziny. Do tego kochanego dupka, Heta, którego tak cholernie mi brakuje. Na prawdę, tak bardzo za nim tęsknię. Na myśl o jego śmiechu i umięśnionych ramionach przechodzi mnie ciepły dreszcz, przez który płaczę jeszcze głośniej.
- Do kurwy nędzy!! - wrzeszczę. - Kurwa! Kurwaaa! - unoszę pięści w geście rozpaczy.
Pomimo, że i tak jestem zgięta w pół, przybliżam nogi do klatki piersiowej jeszcze bliżej. Moja głowa zaczyna robić się coraz cieplejsza, aż w pewnym momencie zdaje się być rozżarzonym piecem. W końcu większość łez wysycha, a resztę wycieram ręką. Wydaję z siebie jedno z tych westchnień, które informują o twojej beznadziejności. Opieram głowę o policzek wyczekując cudu oraz rozpogodzenia. Nagle przez polanę przebiega muskularny chłopak. Moje serce podskakuje, a ja gwałtownie podnoszę się z błota. Idę w głąb jaskini, choć nie wiem czy to rozsądne. Mija kilka sekund, aż sylwetka chłopaka pojawia się u wejścia.
- Carmen? - mówi przyciszonym tonem
Poznaję ten głos, chociaż teraz jest ochrypły i niższy niż kiedy słyszałam go ostatnio. Powoli wyjawiam się z mroku i przyspieszam chód, żeby w końcu zatopić się w rozgrzanych muskułach Chicka.
- Boję się Chick. Boję... - szepczę.
- Wiem, Carmen, ja też. - odpowiada niespokojnie.
Przykłada dłoń na moje czoło, a po paru sekundach dodaje:
- Chyba masz gorączkę.
Wzruszam ramionami, przejdzie mi. Zrzuca z ramienia plecak i wyjmuje z niego mokry chleb. Mam wrażenie jakby na jego dłoniach spoczywało jedzenie bogów. Wyrywam bochenek i rozrywam go na dwie nierówne części. Biorę dla siebie większą i bez wyrzutów pochłaniam ją w niecałe pół minuty. Normalnie pogardziłabym zmiękczonym chlebem, ale teraz był dla mnie jak rarytas.
- Co teraz? - pytam po chwili ciszy.
Chick odpowiada, ale nie słucham go. Zapytałam o to zupełnie bez namysłu, tak po prostu. Wbijam wzrok w polanę i nasłuchuję deszczu. Jest już zupełnie ciemno. Krople wielkości grochu odbijają się od trawy, a że nie mogę tego dostrzec przez mrok, widzę to oczami wyobraźni.
- Carmen, słuchasz mnie w ogóle? - masywna dłoń szturcha moje ramię.
Odwracam leniwie wzrok w stronę Chicka.
- Nie. - odpieram. - Przepraszam, już się skupiam.
- Echhh... Dobrze, więc plan jest prosty. Na arenie zostało nas czworo, włącznie z nami. Na krótko przed wschodem słońca musimy zacząć wędrówkę na środek areny. Do tej pory deszcz powinien ustać. Podczas spacerku powiem ci więcej, teraz chciałbym się trochę zdrzemnąć.
- No jasne, a ja mam nas pilnować? - oburzam się.
- Nie musisz. Znalazłem w porzuconym plecaku budzik. Najpierw zacząłem się śmiać, bo wydało mi się to absurdem, ale po chwili namysłu go zabrałem. Spokojnie, jest już nawet ustawiony.
Zaczynam obracać małe urządzenie między palcami, przyglądam mu się uważnie.
- Jakoś mu nie ufam.
- Twój problem złotko. Ja idę spać.
Kręcę z niedowierzaniem oczami. Jedyne co ciśnie mi się teraz na usta to jedno słowo idealnie opisujące mojego przyjaciela: debil.
Przez pierwsze pół godziny myślałam, że wygram z sennością i opadającymi powiekami, ale niestety się pomyliłam. Budzę się przez dość głośny alarm. Opieram się dłońmi o kamieniste podłoże jaskini i zerkam z ukosa na chłopaka. Chick śpi jak zabity. Podchodzę do budzika, wyłączam go, a następnie niezbyt delikatnie budzę. W końcu Chick wstaje, po czym wychodzimy z jaskini.
- Przed nami długa droga Carmen. Jesteśmy prawie na końcu areny.
Nie jestem zbyt zdziwiona jego słowami, raczej zaimponowałam sama sobie, że tyle przeszłam. Podczas wędrówki Chico udziela mi kilku wskazówek i tak jak mówił, omawia ze mną cały plan. Co prawda nie jest on zbyt skomplikowany, ale za to dość długi, więc można się pogubić. Cel jest natomiast bardzo prosty; zwabić wrogów i ich zabić.
Po trzydziestu minutach wędrówki słońce zaczęło wyjawiać się zza horyzontu. Pierwsze promienie słońca oblały las i wszystko dookoła. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ubrania, które no sobie mam ani trochę nie wyschły. Trudno, do południa na pewno zdążą. Maszerujemy żwawym krokiem przemierzając leśne gęstwiny, płosząc przy okazji mnóstwo zwierząt.
- Carm. - Chick nagle staje jak wryty. Wyciąga z kieszeni motylka i go odblokowuje. - Trzymaj. Chyba nie jesteśmy sami.
Wyciągam dłoń po nóż i resztę drogi w lesie spędzamy w absolutnej ciszy z bronią zaciśnięta w rękach. Rozglądając się na wszystkie strony zauważam kucającą dziewczynę za stertą badyli. Ciemnoskóra dziewczyna podrywa się z ziemi i ucieka w biegu. Choć nie chce mi się jej gonić, biegnę za Chickiem, który już rozpoczął pościg. Wyjął zza pasa noże do rzucania i dwa z pięciu już wyrzucił w stronę uciekinierki. Jeden trafił obok lędźwi, drugi tylko drasnął w przedramię. Dziewczyna zawyła z bólu, jednak biegła dalej. Po kilku kolejnych krokach zatoczyła się i upadła na suchą ziemię. Przeszukaliśmy jej kieszenie, z których wyjęliśmy zaledwie batona energetycznego.
- Została tylko jedna osoba Chick.
- Tylko jedna Carm. - odpowiedział z ulgą.
Powolnym krokiem dochodzę do niewielkiej jaskini pod wzgórzem. Cały czas leje. Mokre ubrania kompletnie przykleiły mi się do ciała i mam wrażenie, że zaraz zamarznę. Siadam w błocie, obserwując linię horyzontu. Przede mną tylko polana i kilka cienkich brzóz. Przyciągam kolana do piersi po czym zaczynam głośno szlochać. Jestem na skraju załamania nerwowego. Zaciskam palce na materiale od spodni w okolicach kolan, gdzie najpierw splotłam dłonie. Chowam czerwoną twarz w kaptur, aby po chwili przeistoczyć się w czarną ubłoconą kulkę. Nie wiem ile to bagno będzie się jeszcze ciągnąć, mam już dosyć. Chcę wrócić do domu. Do rodziny. Do tego kochanego dupka, Heta, którego tak cholernie mi brakuje. Na prawdę, tak bardzo za nim tęsknię. Na myśl o jego śmiechu i umięśnionych ramionach przechodzi mnie ciepły dreszcz, przez który płaczę jeszcze głośniej.
- Do kurwy nędzy!! - wrzeszczę. - Kurwa! Kurwaaa! - unoszę pięści w geście rozpaczy.
Pomimo, że i tak jestem zgięta w pół, przybliżam nogi do klatki piersiowej jeszcze bliżej. Moja głowa zaczyna robić się coraz cieplejsza, aż w pewnym momencie zdaje się być rozżarzonym piecem. W końcu większość łez wysycha, a resztę wycieram ręką. Wydaję z siebie jedno z tych westchnień, które informują o twojej beznadziejności. Opieram głowę o policzek wyczekując cudu oraz rozpogodzenia. Nagle przez polanę przebiega muskularny chłopak. Moje serce podskakuje, a ja gwałtownie podnoszę się z błota. Idę w głąb jaskini, choć nie wiem czy to rozsądne. Mija kilka sekund, aż sylwetka chłopaka pojawia się u wejścia.
- Carmen? - mówi przyciszonym tonem
Poznaję ten głos, chociaż teraz jest ochrypły i niższy niż kiedy słyszałam go ostatnio. Powoli wyjawiam się z mroku i przyspieszam chód, żeby w końcu zatopić się w rozgrzanych muskułach Chicka.
- Boję się Chick. Boję... - szepczę.
- Wiem, Carmen, ja też. - odpowiada niespokojnie.
Przykłada dłoń na moje czoło, a po paru sekundach dodaje:
- Chyba masz gorączkę.
Wzruszam ramionami, przejdzie mi. Zrzuca z ramienia plecak i wyjmuje z niego mokry chleb. Mam wrażenie jakby na jego dłoniach spoczywało jedzenie bogów. Wyrywam bochenek i rozrywam go na dwie nierówne części. Biorę dla siebie większą i bez wyrzutów pochłaniam ją w niecałe pół minuty. Normalnie pogardziłabym zmiękczonym chlebem, ale teraz był dla mnie jak rarytas.
- Co teraz? - pytam po chwili ciszy.
Chick odpowiada, ale nie słucham go. Zapytałam o to zupełnie bez namysłu, tak po prostu. Wbijam wzrok w polanę i nasłuchuję deszczu. Jest już zupełnie ciemno. Krople wielkości grochu odbijają się od trawy, a że nie mogę tego dostrzec przez mrok, widzę to oczami wyobraźni.
- Carmen, słuchasz mnie w ogóle? - masywna dłoń szturcha moje ramię.
Odwracam leniwie wzrok w stronę Chicka.
- Nie. - odpieram. - Przepraszam, już się skupiam.
- Echhh... Dobrze, więc plan jest prosty. Na arenie zostało nas czworo, włącznie z nami. Na krótko przed wschodem słońca musimy zacząć wędrówkę na środek areny. Do tej pory deszcz powinien ustać. Podczas spacerku powiem ci więcej, teraz chciałbym się trochę zdrzemnąć.
- No jasne, a ja mam nas pilnować? - oburzam się.
- Nie musisz. Znalazłem w porzuconym plecaku budzik. Najpierw zacząłem się śmiać, bo wydało mi się to absurdem, ale po chwili namysłu go zabrałem. Spokojnie, jest już nawet ustawiony.
Zaczynam obracać małe urządzenie między palcami, przyglądam mu się uważnie.
- Jakoś mu nie ufam.
- Twój problem złotko. Ja idę spać.
Kręcę z niedowierzaniem oczami. Jedyne co ciśnie mi się teraz na usta to jedno słowo idealnie opisujące mojego przyjaciela: debil.
Przez pierwsze pół godziny myślałam, że wygram z sennością i opadającymi powiekami, ale niestety się pomyliłam. Budzę się przez dość głośny alarm. Opieram się dłońmi o kamieniste podłoże jaskini i zerkam z ukosa na chłopaka. Chick śpi jak zabity. Podchodzę do budzika, wyłączam go, a następnie niezbyt delikatnie budzę. W końcu Chick wstaje, po czym wychodzimy z jaskini.
- Przed nami długa droga Carmen. Jesteśmy prawie na końcu areny.
Nie jestem zbyt zdziwiona jego słowami, raczej zaimponowałam sama sobie, że tyle przeszłam. Podczas wędrówki Chico udziela mi kilku wskazówek i tak jak mówił, omawia ze mną cały plan. Co prawda nie jest on zbyt skomplikowany, ale za to dość długi, więc można się pogubić. Cel jest natomiast bardzo prosty; zwabić wrogów i ich zabić.
Po trzydziestu minutach wędrówki słońce zaczęło wyjawiać się zza horyzontu. Pierwsze promienie słońca oblały las i wszystko dookoła. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ubrania, które no sobie mam ani trochę nie wyschły. Trudno, do południa na pewno zdążą. Maszerujemy żwawym krokiem przemierzając leśne gęstwiny, płosząc przy okazji mnóstwo zwierząt.
- Carm. - Chick nagle staje jak wryty. Wyciąga z kieszeni motylka i go odblokowuje. - Trzymaj. Chyba nie jesteśmy sami.
Wyciągam dłoń po nóż i resztę drogi w lesie spędzamy w absolutnej ciszy z bronią zaciśnięta w rękach. Rozglądając się na wszystkie strony zauważam kucającą dziewczynę za stertą badyli. Ciemnoskóra dziewczyna podrywa się z ziemi i ucieka w biegu. Choć nie chce mi się jej gonić, biegnę za Chickiem, który już rozpoczął pościg. Wyjął zza pasa noże do rzucania i dwa z pięciu już wyrzucił w stronę uciekinierki. Jeden trafił obok lędźwi, drugi tylko drasnął w przedramię. Dziewczyna zawyła z bólu, jednak biegła dalej. Po kilku kolejnych krokach zatoczyła się i upadła na suchą ziemię. Przeszukaliśmy jej kieszenie, z których wyjęliśmy zaledwie batona energetycznego.
- Została tylko jedna osoba Chick.
- Tylko jedna Carm. - odpowiedział z ulgą.
29 marca 2016
od Hecika
Kiedy patrzę na Ernesta to zastanawiam się, dlaczego tak bardzo chce pomóc Carmen. Za każdym razem, nie mogę jednak nic wymyślić.
Gdy kładę się wieczorem do łóżka to zastanawiam się jakby to było, gdybyśmy się nie poznali. Moje życie byłoby spokojne, nie musiałbym się bać o siebie, czy Faith. Zawsze znalazł by się ktoś, kto chciałby sprawdzić w igrzyskach swoje siły. Zastanawiam się nad dziewczyną, turniejem. Chickiem. Nic nie może go zabić, musi wygrać te pieprzone igrzyska, inaczej cały przekręt może wyjść na jaw. Dotykam miękkiej pościeli. To już niedługo, niedługo się to skończy. Ona wróci. Znów się spotkamy - powtarzam to w myślach tak długo, aż zasypiam.
Budzi mnie hałas telewizora, armatni wystrzał. Otwieram oczy, obiecałem sobie, że nie będę oglądał tegorocznych igrzysk, ale niektóre obietnice się łamie. Wychodzę z mojej sypialni i idę do salonu, im bliżej jestem, tym wyraźniej słyszę komentatora. Pada imię Peeta. Na ekranie widać załamaną dziewczynę, powtarzającą gorączkowo jego imię. Ma ciemne włosy splecione w warkocz, a po jej policzkach obficie płyną łzy. Gładzi martwego chłopaka po policzku, pociąga nosem. Potem zaczyna się pakować, zabiera ze sobą resztki żywności, plecak, łuk i wychodzi z kryjówki, mimo że jest środek nocy. Pada zbliżenie na jej twarz, teraz już nie widać na nich ani śladu płaczu, jest tylko obojętność, zawziętość. To wyraz twarzy człowieka, który wyłożył wszystko na jedną szale. Zrobi wszystko, aby przeżyć. Właściwie to nawet jeśli wygra i dowie się o Carmen, nie sądzę by puściła parę z gęby, jest z dwunastki, to nie taki typ osoby.
- Dlaczego chłopak umarł? Zabiła go na śnie, bo nie miała wyboru, czy co? - zwracam się do Azz. Siedzi na sofie, twarz ma bez wyrazu, zupełnie jak Katniss. Nagie, długie nogi przycisnęła do piersi, widzę jak drżą jej ramiona. Biorę koc i okrywam ją. Ignoruje mnie do momentu, aż przynoszę z kuchni butelkę wódki. Az przypomina mi teraz bardziej dziewczynę, niż kobietę.
- Jak możesz mówić o tym tak beznamiętnie? - pyta gdy biorę pierwszego łyka. Alkohol parzy mnie w gardło. - Wszyscy jesteście tacy sami, ludzkie życie dla was niewiele znaczy. Kapitol, Jedynka, Dwójka, Czwórka. Zakłamane świnie.
- Jestem zawodowcą, jestem przygotowany na to od zawsze - odpowiadam chłodno.
- Jak możesz mówić o jego śmierci tak, jakby to był film, a on wcale nie umarł, tylko udaje? - ton głosu na taki sam jak na początku, ani śladu smutku, żalu, złości.
- Az...
- Odpowiedz mi.
- Nie wiem.
- Jak można przyzwyczaić się do czyjejś śmierci - szepcze i wyrywa mi butelkę z rąk. Pije z niej przez chwilę, a potem patrzy na mnie. - Przepraszam - wyrzuca z siebie. - Jestem z Dwunastki, uciekłam stamtąd dostawą węgla. Znałam Peetę. Był dobrym chłopakiem. - Wyznaje.
Jestem zaskoczony, podejrzewałem, że Carmen nie jest z Kapitolu, ale nie sądziłem, że może być z tak odległego i pozornie słabego dystryktu.
- Nic się nie stało - odpowiadam. Azz często mówi przykre rzeczy, zdążyłem się przyzwyczaić.
- Dziś się już skończy - szepcze ponuro dziewczyna.
- Kto wygra? - wpatruję się w nią z napięciem.
- Zgaduj kurwa. Została jedna dziewczyna z dwunastki, chłopak z jedenastki i Chick.
- Prawie przesądzone.
- Zgonia ich wszystkich pod rog obfitosci - domysla sie - daj mi sie jeszcze napic.
Ogladamy przebieg wydarzen oprozniajac butelke czystej, a potem wina.
Cholera jasna w Kapitolu wpadne w jakis alkoholizm.
Gdy zmiechy zagryzaja 17 latka z jedenastki my totalnie napruci umieramy ze smiechu, sypiac uwagi przesycone czarnym humorem, kurwa tak czarnym jak ten koles.
- Jestes jebanym rasista - Azz przysuwa sie do mnie.
Na ekranie Chick szarpie sie z Katniss. Dziewczyna zmarnowala caly kolczan na zmiechy. Teraz juz nie ma z nim szans.
- E tam, przesadzasz - mowie patrzac na nia uwaznie.
Kurwa, ale ona jest seksowna. Jej kocie, zielone oczy przeszywaja mnie na wylot. Leze, pod glowa mam oparcie sofy. Nie wiem jak, ale dziewczyna siada na mnie okrakiem. Czuje jej boski tylek na moim kroczu, a jej rece dotykaja mojej piersi. Pochyla sie ku mojej twarzy, odgarniam jej wlosy.
Rzucamy sie na siebie jak zwierzeta, jej dlonie wedruja po moim ciele, paznokcie wbijaja sie w plecy. Caluje namietnie jej pelne wargi, ona lekko mnie w nie gryzie.
- O ty suko - ciche warkniecie wydobywa sie z mojego gardla. Spadamy z kanapy na dywan, teraz to ja jestem nad nia. Szarpie za brzeg jej sweta i sciagam go razem, z rozpietym wczesniej stanikiem. Slysze cichy jek. Lapie za jej idealnego cycka, caluje ja ponownie w szyje, a jej reka powoli wedruje do guzika moich jeansow. Mocuje sie z nim przez chwile, a ja zrzucam z siebie koszulke.
- No dalej - rzuca zaczepnie dziewczyna nim kolejny raz mnie pocaluje.
Gdy kładę się wieczorem do łóżka to zastanawiam się jakby to było, gdybyśmy się nie poznali. Moje życie byłoby spokojne, nie musiałbym się bać o siebie, czy Faith. Zawsze znalazł by się ktoś, kto chciałby sprawdzić w igrzyskach swoje siły. Zastanawiam się nad dziewczyną, turniejem. Chickiem. Nic nie może go zabić, musi wygrać te pieprzone igrzyska, inaczej cały przekręt może wyjść na jaw. Dotykam miękkiej pościeli. To już niedługo, niedługo się to skończy. Ona wróci. Znów się spotkamy - powtarzam to w myślach tak długo, aż zasypiam.
Budzi mnie hałas telewizora, armatni wystrzał. Otwieram oczy, obiecałem sobie, że nie będę oglądał tegorocznych igrzysk, ale niektóre obietnice się łamie. Wychodzę z mojej sypialni i idę do salonu, im bliżej jestem, tym wyraźniej słyszę komentatora. Pada imię Peeta. Na ekranie widać załamaną dziewczynę, powtarzającą gorączkowo jego imię. Ma ciemne włosy splecione w warkocz, a po jej policzkach obficie płyną łzy. Gładzi martwego chłopaka po policzku, pociąga nosem. Potem zaczyna się pakować, zabiera ze sobą resztki żywności, plecak, łuk i wychodzi z kryjówki, mimo że jest środek nocy. Pada zbliżenie na jej twarz, teraz już nie widać na nich ani śladu płaczu, jest tylko obojętność, zawziętość. To wyraz twarzy człowieka, który wyłożył wszystko na jedną szale. Zrobi wszystko, aby przeżyć. Właściwie to nawet jeśli wygra i dowie się o Carmen, nie sądzę by puściła parę z gęby, jest z dwunastki, to nie taki typ osoby.
- Dlaczego chłopak umarł? Zabiła go na śnie, bo nie miała wyboru, czy co? - zwracam się do Azz. Siedzi na sofie, twarz ma bez wyrazu, zupełnie jak Katniss. Nagie, długie nogi przycisnęła do piersi, widzę jak drżą jej ramiona. Biorę koc i okrywam ją. Ignoruje mnie do momentu, aż przynoszę z kuchni butelkę wódki. Az przypomina mi teraz bardziej dziewczynę, niż kobietę.
- Jak możesz mówić o tym tak beznamiętnie? - pyta gdy biorę pierwszego łyka. Alkohol parzy mnie w gardło. - Wszyscy jesteście tacy sami, ludzkie życie dla was niewiele znaczy. Kapitol, Jedynka, Dwójka, Czwórka. Zakłamane świnie.
- Jestem zawodowcą, jestem przygotowany na to od zawsze - odpowiadam chłodno.
- Jak możesz mówić o jego śmierci tak, jakby to był film, a on wcale nie umarł, tylko udaje? - ton głosu na taki sam jak na początku, ani śladu smutku, żalu, złości.
- Az...
- Odpowiedz mi.
- Nie wiem.
- Jak można przyzwyczaić się do czyjejś śmierci - szepcze i wyrywa mi butelkę z rąk. Pije z niej przez chwilę, a potem patrzy na mnie. - Przepraszam - wyrzuca z siebie. - Jestem z Dwunastki, uciekłam stamtąd dostawą węgla. Znałam Peetę. Był dobrym chłopakiem. - Wyznaje.
Jestem zaskoczony, podejrzewałem, że Carmen nie jest z Kapitolu, ale nie sądziłem, że może być z tak odległego i pozornie słabego dystryktu.
- Nic się nie stało - odpowiadam. Azz często mówi przykre rzeczy, zdążyłem się przyzwyczaić.
- Dziś się już skończy - szepcze ponuro dziewczyna.
- Kto wygra? - wpatruję się w nią z napięciem.
- Zgaduj kurwa. Została jedna dziewczyna z dwunastki, chłopak z jedenastki i Chick.
- Prawie przesądzone.
- Zgonia ich wszystkich pod rog obfitosci - domysla sie - daj mi sie jeszcze napic.
Ogladamy przebieg wydarzen oprozniajac butelke czystej, a potem wina.
Cholera jasna w Kapitolu wpadne w jakis alkoholizm.
Gdy zmiechy zagryzaja 17 latka z jedenastki my totalnie napruci umieramy ze smiechu, sypiac uwagi przesycone czarnym humorem, kurwa tak czarnym jak ten koles.
- Jestes jebanym rasista - Azz przysuwa sie do mnie.
Na ekranie Chick szarpie sie z Katniss. Dziewczyna zmarnowala caly kolczan na zmiechy. Teraz juz nie ma z nim szans.
- E tam, przesadzasz - mowie patrzac na nia uwaznie.
Kurwa, ale ona jest seksowna. Jej kocie, zielone oczy przeszywaja mnie na wylot. Leze, pod glowa mam oparcie sofy. Nie wiem jak, ale dziewczyna siada na mnie okrakiem. Czuje jej boski tylek na moim kroczu, a jej rece dotykaja mojej piersi. Pochyla sie ku mojej twarzy, odgarniam jej wlosy.
Rzucamy sie na siebie jak zwierzeta, jej dlonie wedruja po moim ciele, paznokcie wbijaja sie w plecy. Caluje namietnie jej pelne wargi, ona lekko mnie w nie gryzie.
- O ty suko - ciche warkniecie wydobywa sie z mojego gardla. Spadamy z kanapy na dywan, teraz to ja jestem nad nia. Szarpie za brzeg jej sweta i sciagam go razem, z rozpietym wczesniej stanikiem. Slysze cichy jek. Lapie za jej idealnego cycka, caluje ja ponownie w szyje, a jej reka powoli wedruje do guzika moich jeansow. Mocuje sie z nim przez chwile, a ja zrzucam z siebie koszulke.
- No dalej - rzuca zaczepnie dziewczyna nim kolejny raz mnie pocaluje.
3 listopada 2015
Od Ketiah
Bardzo chciałabym już wszystko skończyć. Dojść do końca, poczuć na sobie ciężar przegranej, lub słodki smak zwycięstwa. Chciałabym w końcu poczuć ulgę, która niesie za sobą spokój i wolność. Przynajmniej chwilową. Dopiero teraz poczułam jak bardzo życie daje mi w kość i jak popadam w depresję. Powolny proces, który zaczął się już dawno temu, nareszcie dał o sobie znać. Zapominam o przeszłości, więzi, wcześniej tak silne i mocne, teraz jakby ledwo się trzymały.
Przemieszczam się gęstymi szuwarami. Chudymi palcami odgarniam zarośla. Na niczym już tak na prawdę mi nie zleży. Wszystko co miało sens przepadło. Ludzie, których kochałam są za daleko aby mi pomóc, a ja jestem zbyt bezradna, aby uciec. Czuję zapach krwi, przez co robię się głodna. Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio miałam coś w ustach. Słońce jeszcze nie zaszło, na pewno uda mi się zapolować. Gdybym tylko miała łuk... Po około minucie wydostaję się z gąszczu i od razu wkraczam do lasu. Teraz nie mam odwrotu. Prę do przodu. Zrzucam plecak na jedno ramię i wyciągam z niego nóż, którym pozbawiłam życia chłopaka. Ostrze jest nieco poplamione od krwi. Po drodze bawię się nożem. Las wydaje się być pusty, a chociaż nie powinnam mieć dobrych przeczuć, czuję się swobodnie. Wszystko mi jedno. Tak na prawdę zostało dziesięć osób na arenie, co może mi zrobić pozostałe siedem, kiedy mam jeszcze trzech sojuszników? Co prawda nie mam pojęcia gdzie są, ani w jakim stanie. I nawet teraz nie bardzo mnie to obchodzi. Chick to zwyczajny dupek. Przyjaciel, ale dupek, gdzie to pierwsze ma znaczną przewagę. Katniss i Peeta, owszem, byli bardzo mili, ale teraz, gdy jesteśmy na arenie, u schyłku wygranej... Wątpię żeby się o mnie martwili. Sojusz to pojęcie względne, pewnie ja sama zabiłabym dla wygranej. Przywiązywanie się do kogoś obcego jest bardzo marnym pomysłem, już nie wspominając o tym, że tutaj chodzi o zabijanie.
Z monologu wyciąga mnie głośny, zwierzęcy ryk. Dość znajomy. Odwracam się błyskawicznie na pięcie, niestety niczego nie dostrzegam. Stoję nieruchomo. Czekam na kolejny znak, który jest powaleniem mnie na kolana. Uginam się, ale zanim zdążam upaść twarzą na mech, wyciągam przed siebie ręce i błyskawicznie powstaję na nogi. Obracam się dookoła i zauważam go pośród wielu drzew. Wiem, że to on, widzę ten sam błysk w oku i połamaną szablę. Ktoś już próbował go zabić, w chybie ma dwie strzały, a w okolicach sukni szarpaną ranę. Wyskakuje z krzaków. Robi masę dezorientujących mnie ruchów, slalomy między drzewami, wbieganie i znikanie za zaroślami. W końcu gubię go z oczu. Marszczę brwi, słyszę ciche stukanie rapet o twardą glebę. Niespodziewanie zauważam go w oddali za świerkami. Skręca. Ponownie na mnie szarżuje, jednak tym razem nie dam się zaskoczyć. Biegnie prosto na mnie, cały czas się rozpędzając. Nie mam żadnego planu (jak zawsze), po prostu chciałabym go zabić, a następnie skonsumować. Ściskam mocno nóż. Kiedy jest już blisko, błyskawicznie robię unik i po całej szerokości aż od przednich do tylnych kończyn ranię zwierzynę. Upada na pysk, wygląda jakby oddawał pokłon. W jego oczach już nie ma blasku, a jedynie agonia. Szybka śmierć kończy się przewrotem na bok oraz ostatnim, przeraźliwym piskiem. Podbiegam do dzika. Bez zastanowienia go wybebeszam, odkrawam płat mięsa, a następnie zbieram chrust, patyki i robię małe ognisko. Mięso szybko się piecze, także zaraz po tym jak napełniam brzuch i plecak na zapas, gaszę ogień. Nie chciałabym kogoś do mnie zwabić, nie kogoś niepożądanego. Przemierzając pagórki natrafiam na oznakę życia. A dokładniej aż trzy.
Dwie obce mi dziewczyny i jedna, której twarzy nie widzę, więc trudno mi stwierdzić płeć. Śmieją się, są zaoferowane rozmową. Nie dość, że łatwo będzie je zabić, to jeszcze mam chwilę na wycofanie się i ukrycie. Być może coś uda mi się podsłuchać i obmyślić spontaniczny plan.
Ich roześmiane miny zaraz przestaną być takie wesołe.
Znajduję w niedalekiej odległości bardzo rozłożyste drzewo. Jego korona to idealne miejsce do kryjówki. Wdrapuję się aż na sam szczyt i czekam. Po około kwadransie dowiaduję się mnóstwa bzdetów, ale kilka ciekawych informacji również wyszło z ich śliną. Pomysł na ich zabicie zaświtał mi w głowie całkiem szybko. Może nie jest rewelacyjny, natomiast jestem prawie pewna, że zadziała. Jestem bardzo zestresowana. Pot zjeżdża po moim czole jak krople wody na szybach samochodu. Odwagi dodaje mi zachodzące słońce. Niebo jest czymś absolutnie niesamowitym. Przy każdej lepszej okazji mogłabym obserwować je godzinami. Jednak to nie czas na zachwycanie się urokami natury. Ześlizguję się z grubej gałęzi, potem zwisam kilka centymetrów nad innym rozwidleniem. Puszczam się i łagodnie ląduję. Jeszcze trochę mi brakuje do kompletnego zejścia na ziemię. Im bliżej trawy, tym bardziej narażam się na ujrzenie mojej osoby, dlatego gdy jestem dwa metry nad ziemią zeskakuję i czym prędzej chowam się za potężnym pniem. Jeszcze raz sięgam po nóż. Nasmarowałam go maścią, którą znalazłam u chłopaka. Po przeczytaniu składu i samego zastosowania, okazało się, że to silnie żrący kwas. Nałożenie go na kosę nie było w ogóle łatwe, mimo tego udało się. Poza tym, w kieszeni mam jeszcze latarkę, tak na wszelki wypadek, żeby była pod ręką. Nawet bez baterii jest dziwnie ciężka. Zbieram się w garść. Nie ma co przedłużać. Wstaję i nagle bez powodu upadam. Widzę mrok.
Budzę się dokładnie w tym samym miejscu, jakoś trzy minuty później, z tą różnicą, że słońce nieznacznie przemieściło się na niebie. Rozmasowuję sobie obolałe miejsce na głowie i znowu się podnoszę. Podpieram się dłońmi o drzewo. Nabieram powietrza. Wypuszczam je gdy docieram do pola widzenia dziewczyn. Wtedy wyjmuję lewą dłonią latarkę. Druga jest już zdrętwiałą od trzymania noża. Robię kilka kroków wstecz, czuję, jak rozpiera mnie energia. Biegnę na jedną z nich, rzucam latarką. Dokładnie wymierzony rzut w głowę i upada na ziemię. Natychmiast skręcam, żeby się skryć. Dwie pozostałe wydzierają się jak głupie. Słyszę jak łapią za broń. Zbliżają się. Odliczam czas. Będą za 2..1... Gwałtowny cios nożem w klatkę piersiową. Huk armatni, jedna z głowy. Druga, choć zaskoczona nie wygląda na przerażoną. Przybrała bojową postawę. Z maczetą w ręku i łukiem na plecach stanowi dla mnie poważne zagrożenie. Teraz jednak nie chcę jej zabić. Dopóki jej omdlała koleżanka leży na ziemi żywa, obydwie są niebezpieczne, chociaż tylko jedna póki co jest w stanie walczyć. Dlatego lepiej od razu uniknąć kłopotów. Uciekam przed jej ciosami i biegnę jak najszybciej do trafionej latarką. Nie patrząc gdzie ranię, przejeżdżam nożem po bladej twarzy dziewczyny. Armatni huk daje się słyszeć dopiero za kilkanaście minut. Do tego czasu zdążam zamienić mały nóż na maczetę, więc jestem na równi z rywalką. Kiedy chcę zablokować jeden z ciosów dziewczyny, obrywam bardzo boleśnie w piszczel. Nieświadomie upuszczam broń z rąk, łapiąc się za nogę. Wrzeszczę. Przeciwniczka wykorzystuje to i popycha mnie na drzewo. Przygważdża mnie do pnia.
Nie mam jak uciec.
Czas przywitać się z końcem.
Armatni huk.
Przemieszczam się gęstymi szuwarami. Chudymi palcami odgarniam zarośla. Na niczym już tak na prawdę mi nie zleży. Wszystko co miało sens przepadło. Ludzie, których kochałam są za daleko aby mi pomóc, a ja jestem zbyt bezradna, aby uciec. Czuję zapach krwi, przez co robię się głodna. Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio miałam coś w ustach. Słońce jeszcze nie zaszło, na pewno uda mi się zapolować. Gdybym tylko miała łuk... Po około minucie wydostaję się z gąszczu i od razu wkraczam do lasu. Teraz nie mam odwrotu. Prę do przodu. Zrzucam plecak na jedno ramię i wyciągam z niego nóż, którym pozbawiłam życia chłopaka. Ostrze jest nieco poplamione od krwi. Po drodze bawię się nożem. Las wydaje się być pusty, a chociaż nie powinnam mieć dobrych przeczuć, czuję się swobodnie. Wszystko mi jedno. Tak na prawdę zostało dziesięć osób na arenie, co może mi zrobić pozostałe siedem, kiedy mam jeszcze trzech sojuszników? Co prawda nie mam pojęcia gdzie są, ani w jakim stanie. I nawet teraz nie bardzo mnie to obchodzi. Chick to zwyczajny dupek. Przyjaciel, ale dupek, gdzie to pierwsze ma znaczną przewagę. Katniss i Peeta, owszem, byli bardzo mili, ale teraz, gdy jesteśmy na arenie, u schyłku wygranej... Wątpię żeby się o mnie martwili. Sojusz to pojęcie względne, pewnie ja sama zabiłabym dla wygranej. Przywiązywanie się do kogoś obcego jest bardzo marnym pomysłem, już nie wspominając o tym, że tutaj chodzi o zabijanie.
Z monologu wyciąga mnie głośny, zwierzęcy ryk. Dość znajomy. Odwracam się błyskawicznie na pięcie, niestety niczego nie dostrzegam. Stoję nieruchomo. Czekam na kolejny znak, który jest powaleniem mnie na kolana. Uginam się, ale zanim zdążam upaść twarzą na mech, wyciągam przed siebie ręce i błyskawicznie powstaję na nogi. Obracam się dookoła i zauważam go pośród wielu drzew. Wiem, że to on, widzę ten sam błysk w oku i połamaną szablę. Ktoś już próbował go zabić, w chybie ma dwie strzały, a w okolicach sukni szarpaną ranę. Wyskakuje z krzaków. Robi masę dezorientujących mnie ruchów, slalomy między drzewami, wbieganie i znikanie za zaroślami. W końcu gubię go z oczu. Marszczę brwi, słyszę ciche stukanie rapet o twardą glebę. Niespodziewanie zauważam go w oddali za świerkami. Skręca. Ponownie na mnie szarżuje, jednak tym razem nie dam się zaskoczyć. Biegnie prosto na mnie, cały czas się rozpędzając. Nie mam żadnego planu (jak zawsze), po prostu chciałabym go zabić, a następnie skonsumować. Ściskam mocno nóż. Kiedy jest już blisko, błyskawicznie robię unik i po całej szerokości aż od przednich do tylnych kończyn ranię zwierzynę. Upada na pysk, wygląda jakby oddawał pokłon. W jego oczach już nie ma blasku, a jedynie agonia. Szybka śmierć kończy się przewrotem na bok oraz ostatnim, przeraźliwym piskiem. Podbiegam do dzika. Bez zastanowienia go wybebeszam, odkrawam płat mięsa, a następnie zbieram chrust, patyki i robię małe ognisko. Mięso szybko się piecze, także zaraz po tym jak napełniam brzuch i plecak na zapas, gaszę ogień. Nie chciałabym kogoś do mnie zwabić, nie kogoś niepożądanego. Przemierzając pagórki natrafiam na oznakę życia. A dokładniej aż trzy.
Dwie obce mi dziewczyny i jedna, której twarzy nie widzę, więc trudno mi stwierdzić płeć. Śmieją się, są zaoferowane rozmową. Nie dość, że łatwo będzie je zabić, to jeszcze mam chwilę na wycofanie się i ukrycie. Być może coś uda mi się podsłuchać i obmyślić spontaniczny plan.
Ich roześmiane miny zaraz przestaną być takie wesołe.
Znajduję w niedalekiej odległości bardzo rozłożyste drzewo. Jego korona to idealne miejsce do kryjówki. Wdrapuję się aż na sam szczyt i czekam. Po około kwadransie dowiaduję się mnóstwa bzdetów, ale kilka ciekawych informacji również wyszło z ich śliną. Pomysł na ich zabicie zaświtał mi w głowie całkiem szybko. Może nie jest rewelacyjny, natomiast jestem prawie pewna, że zadziała. Jestem bardzo zestresowana. Pot zjeżdża po moim czole jak krople wody na szybach samochodu. Odwagi dodaje mi zachodzące słońce. Niebo jest czymś absolutnie niesamowitym. Przy każdej lepszej okazji mogłabym obserwować je godzinami. Jednak to nie czas na zachwycanie się urokami natury. Ześlizguję się z grubej gałęzi, potem zwisam kilka centymetrów nad innym rozwidleniem. Puszczam się i łagodnie ląduję. Jeszcze trochę mi brakuje do kompletnego zejścia na ziemię. Im bliżej trawy, tym bardziej narażam się na ujrzenie mojej osoby, dlatego gdy jestem dwa metry nad ziemią zeskakuję i czym prędzej chowam się za potężnym pniem. Jeszcze raz sięgam po nóż. Nasmarowałam go maścią, którą znalazłam u chłopaka. Po przeczytaniu składu i samego zastosowania, okazało się, że to silnie żrący kwas. Nałożenie go na kosę nie było w ogóle łatwe, mimo tego udało się. Poza tym, w kieszeni mam jeszcze latarkę, tak na wszelki wypadek, żeby była pod ręką. Nawet bez baterii jest dziwnie ciężka. Zbieram się w garść. Nie ma co przedłużać. Wstaję i nagle bez powodu upadam. Widzę mrok.
Budzę się dokładnie w tym samym miejscu, jakoś trzy minuty później, z tą różnicą, że słońce nieznacznie przemieściło się na niebie. Rozmasowuję sobie obolałe miejsce na głowie i znowu się podnoszę. Podpieram się dłońmi o drzewo. Nabieram powietrza. Wypuszczam je gdy docieram do pola widzenia dziewczyn. Wtedy wyjmuję lewą dłonią latarkę. Druga jest już zdrętwiałą od trzymania noża. Robię kilka kroków wstecz, czuję, jak rozpiera mnie energia. Biegnę na jedną z nich, rzucam latarką. Dokładnie wymierzony rzut w głowę i upada na ziemię. Natychmiast skręcam, żeby się skryć. Dwie pozostałe wydzierają się jak głupie. Słyszę jak łapią za broń. Zbliżają się. Odliczam czas. Będą za 2..1... Gwałtowny cios nożem w klatkę piersiową. Huk armatni, jedna z głowy. Druga, choć zaskoczona nie wygląda na przerażoną. Przybrała bojową postawę. Z maczetą w ręku i łukiem na plecach stanowi dla mnie poważne zagrożenie. Teraz jednak nie chcę jej zabić. Dopóki jej omdlała koleżanka leży na ziemi żywa, obydwie są niebezpieczne, chociaż tylko jedna póki co jest w stanie walczyć. Dlatego lepiej od razu uniknąć kłopotów. Uciekam przed jej ciosami i biegnę jak najszybciej do trafionej latarką. Nie patrząc gdzie ranię, przejeżdżam nożem po bladej twarzy dziewczyny. Armatni huk daje się słyszeć dopiero za kilkanaście minut. Do tego czasu zdążam zamienić mały nóż na maczetę, więc jestem na równi z rywalką. Kiedy chcę zablokować jeden z ciosów dziewczyny, obrywam bardzo boleśnie w piszczel. Nieświadomie upuszczam broń z rąk, łapiąc się za nogę. Wrzeszczę. Przeciwniczka wykorzystuje to i popycha mnie na drzewo. Przygważdża mnie do pnia.
Nie mam jak uciec.
Czas przywitać się z końcem.
Armatni huk.
17 października 2015
Od Heta
Budzę się i od razu zaczyna szumieć mi w głowie. Moje ciało jest przyklejone do łóżka, nie mam siły się podnieść, ochoty zresztą też nie. Wszystkiemu winne są wczorajsze shoty z Ernestem. Chyba jeszcze nigdy niczego tak bardzo nie żałowałem. Leżę jeszcze z zamkniętymi oczami przez nieokreślony okres czasu, bojąc się, że gdy zerknę w okno, to oślepnę od promieni słonecznych. W końcu jednak decyduję się na wstanie z łóżka. Już przy pierwszym ruchu robi mi się okropnie niedobrze, ale jakoś udaje mi się dotrzeć do łazienki i spokojnie wyrzygać. Obiecuję sobie, że już nigdy nie będę tak dużo pił. Myję się dość długo, jestem otępiały od kaca i bólu głowy. Patrzę w lustro, dwa ciemne kręgi widnieją pod moimi oczami. Dużo chodzę nocami po kasynach i dyskotekach, a w dzień nie mam zbytnio czasu na sen. Idę w stronę kuchni, nigdzie nie spotykam Azz. Dziwi mnie to, zazwyczaj bywa w domu przed południem. Nalewam sobie trochę mleka i rozmyślam nad słoikiem z ogórkami. Wtedy dobiega do mnie głuchy trzask frontowych drzwi, Az wróciła. Stukot obcasów niesie się po parkiecie. Dziewczyna pojawia się w framudze i patrzy na mnie gniewnie.
- Het - warczy. Zerkam na nią pytająco z tym głupim ogórkiem w ustach. - Rozumiem imprezowanie, ale... - dobiera słowa. - Pamiętasz cokolwiek? - spogląda na mnie tymi zielonymi oczami. Są ciemniejsze niż zazwyczaj, i jakby trochę w nich bólu. Zaprzeczam ruchem głowy. Az wzdycha.
- Nie pij tyle, to się źle skończy - wyrzuca z siebie po chwili, po czym idzie do siebie do pokoju. Blednę, nie mam pojęcia co zrobiłem. Ale z pewnością coś, co ją zraniło. Przygryzam dolną wargę i wpatruję się w korytarz.
Dwie godziny później budzę się z drzemki, po chwili pojawia się dziewczyna.
- Wstawaj - mówi - poznam cię z kimś.
Unoszę brwi, ale zaciekawiony idę się ubrać. Idziemy przez kilkanaście minut spokojną uliczką, nie otoczoną szarymi wieżowcami i blokami, tylko zwykłymi małymi domkami, z ogródkami. Az otwiera jedną z bramek i puka do drzwi, po czym wchodzi.
- Cześć Babciu! - woła.
- Cześć słoneczko! - odkrzykuje starszy kobiecy głos z głębi domu, po chwili okrągła staruszka pojawia się w holu. Witam się grzecznie. - To jest Dean, ten chłopak, którego ci miałam przedstawić. Dean, to jest Babcia. - Staruszka całuje mnie w oba policzki, pachnie ciastem.
- Chodźcie, mam dla was coś pysznego! Idźcie do salonu, zaraz przyniosę.
Idę za Az, naprawdę postanowiła zabrać mnie do swojej babci? Śmieszy mnie ta myśl, ale nic nie mówię. Słychać więcej głosów, ktoś tam już jest. Marszczę brwi, to Kapitolińczycy.
- Az kochana! Nie widziałam cię z trzy miesiące - szczebiocze wysoka dziewczyna, z kolczykiem w nosie i włosami zafarbowanymi na biało. Mruga długimi sztucznymi rzęsami i podnosi się z kanapy, by przytulić Az. Zaraz odwracają się pozostali, to chłopak, również ma białe włosy i jest trochę wyższy od dziewczyny, wita się i wbija we mnie spojrzenie dużych, niebieskich oczu, czuję się trochę skrępowany. Bardzo niska, nieco okrągła dziewczyna uśmiecha się do mnie i zerka zza okularów. W ręce ma coś, co wygląda mi na kebaba, to jedno z dość śmieciowego jedzenia, którym namiętnie opychają się ludzie w Trójce. Odwzajemniam uśmiech, mam wrażenie, że gdzieś już ich wszystkich widziałem, ale nie mogę skojarzyć gdzie.
- Dean, to jest Grisza - wskazuje na chłopaka - Karolina - wyższa dziewczyna kiwa głową - i Zuzia.
- Boże Grisz, przestań się tak w niego wgapiać - odzywa się Zuzia.
- Jego homo pociągi są silniejsze, odpuść mu kurko - wzdycha białowłosa.
- Boże idiotki, czy wy nie umiecie się nigdy zamknąć? - jęczy Grisza.
OKEJ. Nie wiem co mam myśleć, ale skoro Az się z nimi zadaje, to znaczy że są w porządku.
- Babciu! Kiedy ten deser? - woła chłopak do kuchni.
- Zaraz skarbie!
Czyli, że to rodzeństwo Az? - zastanawiam się.Niemożliwe, żaden z nich nie jest do siebie podobny
- Usiądź, Dean - Karolina odsuwa się i robi mi miejsce. Po chwili czuć rozkoszny zapach z kuchni, idzie babcia z ciastem i tacą z kawą. Wszyscy siadamy wokół stolika i jemy, atmosfera jest dość luźna, pada mnóstwo żartów, głupich historii i pytań.
- Babciu mam pytanie - odzywa się poważnie Karolina. Zapanuje milczenie. Wszyscy wpatrujemy się w białowłosą.
- No? - wzdycha kobieta.
- Czy to jest zwykłe krowie mleko czy sojowe?
Zuzia bije się w czoło ręką, a Az, Grisza i Babcia wbijają wzrok w sufit.
Okazuje się, że Babcia, właściwie nie jest niczyją Babcią, tylko staruszką, która po prostu ich zna i lubi, i często tu przychodzą, Grisza, Karolina i Zuzia byli stylistami w zeszłym roku, ale teraz mają przerwę i tylko pomagają dystryktowi pierwszemu, a Az poznała się z nimi przypadkiem parę lat temu. W sumie ten dzień jest bardzo miły, taki spokojny. Nie mam żadnych spraw na głowie, nie muszę się nad niczym zastanawiać. Wracamy wieczorem do mieszkania, miłe rozluźnienie, które panowało w domu Babci znika, gdy wchodzimy na klatkę i szukamy kluczy. Az mruczy do mnie zimne dobranoc i idzie do łazienki. Tego wieczora już jej nie spotykam. W głowie krąży mi pytanie, coś ty Heatron zrobił?
- Het - warczy. Zerkam na nią pytająco z tym głupim ogórkiem w ustach. - Rozumiem imprezowanie, ale... - dobiera słowa. - Pamiętasz cokolwiek? - spogląda na mnie tymi zielonymi oczami. Są ciemniejsze niż zazwyczaj, i jakby trochę w nich bólu. Zaprzeczam ruchem głowy. Az wzdycha.
- Nie pij tyle, to się źle skończy - wyrzuca z siebie po chwili, po czym idzie do siebie do pokoju. Blednę, nie mam pojęcia co zrobiłem. Ale z pewnością coś, co ją zraniło. Przygryzam dolną wargę i wpatruję się w korytarz.
Dwie godziny później budzę się z drzemki, po chwili pojawia się dziewczyna.
- Wstawaj - mówi - poznam cię z kimś.
Unoszę brwi, ale zaciekawiony idę się ubrać. Idziemy przez kilkanaście minut spokojną uliczką, nie otoczoną szarymi wieżowcami i blokami, tylko zwykłymi małymi domkami, z ogródkami. Az otwiera jedną z bramek i puka do drzwi, po czym wchodzi.
- Cześć Babciu! - woła.
- Cześć słoneczko! - odkrzykuje starszy kobiecy głos z głębi domu, po chwili okrągła staruszka pojawia się w holu. Witam się grzecznie. - To jest Dean, ten chłopak, którego ci miałam przedstawić. Dean, to jest Babcia. - Staruszka całuje mnie w oba policzki, pachnie ciastem.
- Chodźcie, mam dla was coś pysznego! Idźcie do salonu, zaraz przyniosę.
Idę za Az, naprawdę postanowiła zabrać mnie do swojej babci? Śmieszy mnie ta myśl, ale nic nie mówię. Słychać więcej głosów, ktoś tam już jest. Marszczę brwi, to Kapitolińczycy.
- Az kochana! Nie widziałam cię z trzy miesiące - szczebiocze wysoka dziewczyna, z kolczykiem w nosie i włosami zafarbowanymi na biało. Mruga długimi sztucznymi rzęsami i podnosi się z kanapy, by przytulić Az. Zaraz odwracają się pozostali, to chłopak, również ma białe włosy i jest trochę wyższy od dziewczyny, wita się i wbija we mnie spojrzenie dużych, niebieskich oczu, czuję się trochę skrępowany. Bardzo niska, nieco okrągła dziewczyna uśmiecha się do mnie i zerka zza okularów. W ręce ma coś, co wygląda mi na kebaba, to jedno z dość śmieciowego jedzenia, którym namiętnie opychają się ludzie w Trójce. Odwzajemniam uśmiech, mam wrażenie, że gdzieś już ich wszystkich widziałem, ale nie mogę skojarzyć gdzie.
- Dean, to jest Grisza - wskazuje na chłopaka - Karolina - wyższa dziewczyna kiwa głową - i Zuzia.
- Boże Grisz, przestań się tak w niego wgapiać - odzywa się Zuzia.
- Jego homo pociągi są silniejsze, odpuść mu kurko - wzdycha białowłosa.
- Boże idiotki, czy wy nie umiecie się nigdy zamknąć? - jęczy Grisza.
OKEJ. Nie wiem co mam myśleć, ale skoro Az się z nimi zadaje, to znaczy że są w porządku.
- Babciu! Kiedy ten deser? - woła chłopak do kuchni.
- Zaraz skarbie!
Czyli, że to rodzeństwo Az? - zastanawiam się.Niemożliwe, żaden z nich nie jest do siebie podobny
- Usiądź, Dean - Karolina odsuwa się i robi mi miejsce. Po chwili czuć rozkoszny zapach z kuchni, idzie babcia z ciastem i tacą z kawą. Wszyscy siadamy wokół stolika i jemy, atmosfera jest dość luźna, pada mnóstwo żartów, głupich historii i pytań.
- Babciu mam pytanie - odzywa się poważnie Karolina. Zapanuje milczenie. Wszyscy wpatrujemy się w białowłosą.
- No? - wzdycha kobieta.
- Czy to jest zwykłe krowie mleko czy sojowe?
Zuzia bije się w czoło ręką, a Az, Grisza i Babcia wbijają wzrok w sufit.
Okazuje się, że Babcia, właściwie nie jest niczyją Babcią, tylko staruszką, która po prostu ich zna i lubi, i często tu przychodzą, Grisza, Karolina i Zuzia byli stylistami w zeszłym roku, ale teraz mają przerwę i tylko pomagają dystryktowi pierwszemu, a Az poznała się z nimi przypadkiem parę lat temu. W sumie ten dzień jest bardzo miły, taki spokojny. Nie mam żadnych spraw na głowie, nie muszę się nad niczym zastanawiać. Wracamy wieczorem do mieszkania, miłe rozluźnienie, które panowało w domu Babci znika, gdy wchodzimy na klatkę i szukamy kluczy. Az mruczy do mnie zimne dobranoc i idzie do łazienki. Tego wieczora już jej nie spotykam. W głowie krąży mi pytanie, coś ty Heatron zrobił?
25 sierpnia 2015
Od Ketiah
Przemierzam rów od mniej więcej godziny, może dwóch. Łatwo stracić tu poczucie czasu, poza tym nie przejmuję się tym aż tak bardzo. Jest wcześnie rano. Powietrze jest rześkie, bardzo przyjemne. Nade mną spowija się delikatna mgiełka, ledwo widoczna. Rosa osiada na ciemno brązowej ścianie ziemi, którą gładzę opuszkami palców. Nareszcie czuję, że mogę odpocząć od tego całego zamieszania i zgiełku ludzi, którzy chcą mnie zamordować. Nie wiem co jest gorsze - fakt, że została ujawniona moja prawdziwa tożsamość i moja rodzina może mieć przez to poważne kłopoty, czy to, że w każdej chwili inni mogą się zorientować zafałszowanej śmierci. Kiedy odbywała się parada trybutów, widziałam łudząco podobną do mnie dziewczynę. Jedyne co nas różniło, to usta - jej były pełne, duże, a moje są cienkie i wiecznie smutne. Być może nas pomylono.
Albo ktoś spiskuje.
Cały czas bytuję na arenie bez żadnego pomysłu na przeżycie, nie mam ani jednego planu. Zatrzymuję się i szukam w plecaku notesu i czegoś do pisania, lecz znajduję tylko linę, nóż i latarkę bez baterii. Biorę więc nóż i zapisuję sobie jedne z lepszych przemyśleń w wilgotnej ziemi. W końcu wpadam na; może nie najlepszy, ale dobry pomysł i myślę sobie: "cholera, czemu wcześniej na to nie wpadłam?". Korytarz jest na tyle wąski, że nie mogę wyprostować rąk, ale nie jest też na tyle ciasny, żebym ledwo się przez niego przeciskała. Jestem gotowa żeby wdrożyć plan w życie. To odpowiedni moment na test moich umiejętności.
Albo ktoś spiskuje.
Cały czas bytuję na arenie bez żadnego pomysłu na przeżycie, nie mam ani jednego planu. Zatrzymuję się i szukam w plecaku notesu i czegoś do pisania, lecz znajduję tylko linę, nóż i latarkę bez baterii. Biorę więc nóż i zapisuję sobie jedne z lepszych przemyśleń w wilgotnej ziemi. W końcu wpadam na; może nie najlepszy, ale dobry pomysł i myślę sobie: "cholera, czemu wcześniej na to nie wpadłam?". Korytarz jest na tyle wąski, że nie mogę wyprostować rąk, ale nie jest też na tyle ciasny, żebym ledwo się przez niego przeciskała. Jestem gotowa żeby wdrożyć plan w życie. To odpowiedni moment na test moich umiejętności.
Nasłuchuję przez dość długą chwilę ludzkich odgłosów i na szczęście niczego nie słychać. Doszłam do takiego fragmentu korytarza, który bardzo mnie nie przewyższa i jestem w stanie się po nim wspiąć. No oko jest wyższy ode mnie o 3/4 metra. Niestety nic, co znajduje się w moim ekwipunku mi teraz nie pomoże, ale i tak czuję, że dam sobie radę. Zapieram się jedną ręką i nogą o obydwie ściany, a potem szybko dokładam drugą nogę i rękę. Przesuwam do góry przeciwległe kończyny i czuję jak prę do przodu - na reszcie jakiś postęp. Jestem z siebie dumna. Wyglądam durnie, jak ogromny pająk, który dopiero uczy się chodzić, albo któremu ktoś powyrywał kończyny. Śmieję się pod nosem. To szczęście wymieszane z niepewnością.
Mam się czego obawiać. Zastygam na chwilę, aby wziąć głęboki wdech i na nim zacząć kolejny etap przetrwania. Wypuszczam powietrze dopiero po wydostaniu się z rowu, przez co o mało się nie duszę. Słabo mi idzie, ale daję radę. Strzącham z siebie ziemię i błoto przylegającego do kurtki, spodni i butów. Z włosów wytrzepuję różnorakie świństwa. Po tylu godzinach spędzonych w rowie, nie mogę przestać napawać się pięknem otaczającej mnie zieleni. Przyjemny ciepły wiatr smuga moimi włosami i ubraniami, drzewa cicho szumią, a gdzieś w oddali słyszę wesołe świergolenie ptaków. Mrużę oczy. Daję się pochłonąć chwili i gorącym promieniom słońca. Czuję jak się wyciszam i uspokajam. Udaje mi się wyłapać nawet stukot dzięcioła dobiegający gdzieś z głębi lasu. Otwieram powoli ślepia, po czym ruszam całkiem żwawym krokiem wzdłuż mojego byłego "ziemnego" więzienia. Wędrówka po trawie nie jest tak męcząca jak ta pośród ciemnych, zimnych ścian z błota. Zdecydowanie tu, gdzie widać wszystko dookoła, jest o wiele lepsze. Idąc tą drogą napotykam się na wiele zwierząt, lecz na ani jednego człowieka. Wiem, że to dobrze, ale z drugiej strony bardzo mnie to zastanawia. Drepcząc dalej, zastanawiam się co zrobię kiedy znajdę już wodę. Czy lepiej udać się do lasu? Może nadal trzymać się z boku? A gdyby tak odnaleźć Katniss i Peetę? Sojusz to również dobry pomysł. I w końcu po tak długim zastanawianiu się przypominam sobie o Chicku. No tak, przecież to z nim mam sojusz, tylko gdzie on jest? W tym samym momencie wpadam po pas do średniej wielkości oczka wodnego. Spanikowana wydostaję się z wody i wyciskam ją z ubrań. Zagarniam trochę na rękę i próbuję. Na szczęście słodka. Co za ulga. Siadam po turecku przy zbiorniku i ponownie obmyślam plan, chociaż wiem, że już nic lepszego od "pająka" nie przyjdzie mi do głowy. Sprawdzam jak wygląda moje położenie, teren jest zakryty różnymi krzakami oraz wysokimi iglakami. Może nikogo tu nie przywieje. I oczywiście w tym momencie moje beztroskie życie na arenie się kończy.
Słyszę za sobą szeptanie. Podrywam się z trawy, jestem tak zdenerwowana, że obraz przede mną na moment się rozmywa. Szybko kieruję się do wysokiej trawy i tam się chowam. Dokładnie w tym samym momencie zza krzewów wychodzi jakiś nieznany mi osobnik. Wygląda na bezbronnego, do tego jest cały poorany i zakrwawiony. Przeszywa mnie mrożący krew w żyłach dreszcz. To co spotkało tego chłopaka, to coś gorszego niż człowiek. Przemawia do siebie drżącym głosem, cały się trzęsie. Dopiero teraz zauważam, że nie ma prawej dłoni. Będzie lepiej dla nas obu, jeśli skrócę mu cierpienie. Wyjmuję nóż z torby. Dam radę. Skradam się najciszej jak potrafię. Nastolatek wpatruje się w swoje odbicie i zaczyna żałośnie płakać. To dobry moment, aby go zabić. Zachodzę go od tyłu. Kiedy jestem tuż za nim, łapię jego gęste ciemne włosy, odchylam za nie głowę do tyłu i szybkim ruchem podcinam tchawice. Słyszę huk gongu kiedy patrzę jak dzieciak upada na twarz. Ziemia dookoła zalewa się bordową krwią. Przeszukuję wszystkie kieszenie zabitego. Znajduję kompas, maść, kilka plastrów, a także bransoletkę splecioną z różnych kwiatów. Jest bardzo ładna, widać, że ktoś się starał. Zabieram wszystko ze sobą i wkładam do torby. Obmywam się starannie w wodzie i obserwuję jak krew zanika w czystej cieczy. Nie oglądając się za siebie wyruszam w dalszą wędrówkę. Mam nadzieję, że dostanę jakąś wskazówkę od Heatrona... Właśnie... Heatrona...
Słyszę za sobą szeptanie. Podrywam się z trawy, jestem tak zdenerwowana, że obraz przede mną na moment się rozmywa. Szybko kieruję się do wysokiej trawy i tam się chowam. Dokładnie w tym samym momencie zza krzewów wychodzi jakiś nieznany mi osobnik. Wygląda na bezbronnego, do tego jest cały poorany i zakrwawiony. Przeszywa mnie mrożący krew w żyłach dreszcz. To co spotkało tego chłopaka, to coś gorszego niż człowiek. Przemawia do siebie drżącym głosem, cały się trzęsie. Dopiero teraz zauważam, że nie ma prawej dłoni. Będzie lepiej dla nas obu, jeśli skrócę mu cierpienie. Wyjmuję nóż z torby. Dam radę. Skradam się najciszej jak potrafię. Nastolatek wpatruje się w swoje odbicie i zaczyna żałośnie płakać. To dobry moment, aby go zabić. Zachodzę go od tyłu. Kiedy jestem tuż za nim, łapię jego gęste ciemne włosy, odchylam za nie głowę do tyłu i szybkim ruchem podcinam tchawice. Słyszę huk gongu kiedy patrzę jak dzieciak upada na twarz. Ziemia dookoła zalewa się bordową krwią. Przeszukuję wszystkie kieszenie zabitego. Znajduję kompas, maść, kilka plastrów, a także bransoletkę splecioną z różnych kwiatów. Jest bardzo ładna, widać, że ktoś się starał. Zabieram wszystko ze sobą i wkładam do torby. Obmywam się starannie w wodzie i obserwuję jak krew zanika w czystej cieczy. Nie oglądając się za siebie wyruszam w dalszą wędrówkę. Mam nadzieję, że dostanę jakąś wskazówkę od Heatrona... Właśnie... Heatrona...
26 lipca 2015
Od Heta :>
Opieram podbrodek na rece siedzac przy stole. Gapie sie znudzony w niesamowity tylek Az myjacej naczynia po sniadaniu. Minely 2 dni od przyjazdu do Kapitolu. Dopiero dwa dni. Nie mialem kontaktu z Ernestem, czyli wysoko usytuowanym sponsorem Carmen, ktory ma wtyki doslownie wszedzie, mielismy dopiero dzis sie spotkac.
- Mozesz kurwa skonczyc? Jak faceci moga byc tacy oblesni?! - warczy Az odwracajac sie gwaltownie.
- Jakbys zalozyla cos wiecej oprocz tej bluzki i majtek to moze bym sie nie gapil. No chyba ze bylyby to bardzo obcisle jeansy, to wtedy nadal bym sie gapil... Albo spodniczka i ponczochy niczym u pokojowki. Tak, wtedy gapil bym sie jeszcze bardziej. - Lapie ja za nadgarstek, nim uderzy mnie w twarz. Zupelnie jak kiedys Carmen.
- Jestes chory na mozg - syczy kobieta. Smieje sie glosno. Az wystarczyly dwa dni by ze zmeczonej i utyranej doslownie wszystkim osoby zmienic sie w modelke. Lubie na nia patrzec i to nie z jakims podtekstem chociazby seksualnym czy uczuciowym. Po prostu jest mila dla oka. Stawia mi przed nosem kawe. Wdycham aromatyczny zapach napoju, kocham kawe. Patrze przez okno, na niebieskim niebie pojawilo sie pare bialych jak snieg chmurek, jest rzesko i przyjemnie. Od dawna nie mialem tak milego poranka.
- Dobra, pora bys spial poslady i w koncu zaczal robic to, po co tu przyjechales, ja rozumiem, ze Kapitol, ze zycie w luksusie i nic no ale nie chyba nie po to ryzykowales zeby teraz gnila ci dupa? - mowi szybko Az.
Wykladam nogi na stolik i splatam rece na brzuchu.
- Po czym wnioskujesz ze juz nie zaczalem?
- Po tym ile czasu spedzasz po za domem.
- Oj Az. Pozory myla. Wlasnie dzisiaj wybieram sie z moim wspolnikiem na spotkanie sponsorow z mentorami.
- Wspolnikiem? - mruzy oczy Az. - Nie podoba mi sie to.
- Szczerze mowiac mnie tez nie. Ale jak mam miec przejebane to predzej czy pozniej i tak bede mial? - usmiecham sie kacikami ust.
Myje sie i szybko ubieram, wiem gdzie mam isc, bo Ernest mi wszystko dokladnie wytlumaczyl. Dziwna z niego osoba, ale jest bardzo przekonujacy. Opieram sie o fontanne i podaje mu reke na przywitanie.
- Jakies wiesci? - pyta.
- Nic.
- Slabiutko. No, ale zapraszam. Uwazaj bo teraz kazde twoje slowo sie liczy bardziej niz myslisz.
- Bede uwazal - obiecuję.
- To dobrze... Ale po pierwsze muszę ci coś powiedzieć.
- Mów śmiało.
- Nie przy tylu ludziach. Chodź za mną.
Wchodzimy przez przeszklone drzwi i idziemy korytarzem, tu i ówdzie spotykamy Kapitolińczykow, którzy pozdrawiają Ernesta. Schodzimy po schodach w dół i przez kolejne drzwi, ale tym razem stoi przy nich strażnik. Kolejny długi korytarz na którego końcu jest winda. Zjeżdżamy w dół kilka pięter. I znowu drzwi.
- To jest pokój kontrolny, ale nie ten główny. Jest teraz pusto więc możemy pogadać, bo nie ma tutaj podsłuchu. Pamiętaj, że w takich budynkach wszędzie jest podsłuch Dean. No wiec tak. Dałem w łapę organizatorom tak konkretnie, że ją zabili.
- CO? - aż wstaję.
- Sęk w tym, że jej nie zabili Dean. Znałem pewną dziewczynę, ona... Miała wiele problemów, była po kilku próbach samobójczych i mówiła, że mamy jej nie ratować, chce sie zabić. Miałem z nią dość dobry kontakt i była bliźniaczo podobna do Carmen. Szybko zauważyła, że mi na niej zależy, więc zaproponowała, że się za nią poświęci. Właściwie to mnie do tego zmusiła. - Szczęka mi opada. - No więc dogadaliśmy się z Senecą. I wczoraj Hyna` z czwórki ją zabił. I teraz pozostaje kwestia samej Carmen. Oficjalnie nie żyje. Kamery jej nie pokazują, ogólnie nikt oprócz ludzi z areny i organizatorów nie może jej zobaczyć, dlatego nie będzie żadnego problemu. Tylko byle nikt jej nie zabił. Ona nie może się również dać zauważyć, albo przynajmniej się starać, bo jakby nawet zwycięzca mówił o niej to można uznać że się mu przywidziało. Teraz Dean wystarczy kombinować z ewentualnymi prezentami.
- Ernest, dlaczego to robisz? To musiało kosztować majątek.
- No w sumie kosztowało. Dlatego fajnie by było gdybyś jeszcze coś zarobił bo masz talent do gry w karty - uśmiecha się wesoło. Śmieję się pod nosem.
- Dobra, postaram się. Tak w ogóle, to ilu trybutów już zginęło?
- Piętnastu.
Przełykam ślinę. Ale liczy się dla mnie tylko Carmen.
Tylko ona.
- To dobrze... Ale po pierwsze muszę ci coś powiedzieć.
- Mów śmiało.
- Nie przy tylu ludziach. Chodź za mną.
Wchodzimy przez przeszklone drzwi i idziemy korytarzem, tu i ówdzie spotykamy Kapitolińczykow, którzy pozdrawiają Ernesta. Schodzimy po schodach w dół i przez kolejne drzwi, ale tym razem stoi przy nich strażnik. Kolejny długi korytarz na którego końcu jest winda. Zjeżdżamy w dół kilka pięter. I znowu drzwi.
- To jest pokój kontrolny, ale nie ten główny. Jest teraz pusto więc możemy pogadać, bo nie ma tutaj podsłuchu. Pamiętaj, że w takich budynkach wszędzie jest podsłuch Dean. No wiec tak. Dałem w łapę organizatorom tak konkretnie, że ją zabili.
- CO? - aż wstaję.
- Sęk w tym, że jej nie zabili Dean. Znałem pewną dziewczynę, ona... Miała wiele problemów, była po kilku próbach samobójczych i mówiła, że mamy jej nie ratować, chce sie zabić. Miałem z nią dość dobry kontakt i była bliźniaczo podobna do Carmen. Szybko zauważyła, że mi na niej zależy, więc zaproponowała, że się za nią poświęci. Właściwie to mnie do tego zmusiła. - Szczęka mi opada. - No więc dogadaliśmy się z Senecą. I wczoraj Hyna` z czwórki ją zabił. I teraz pozostaje kwestia samej Carmen. Oficjalnie nie żyje. Kamery jej nie pokazują, ogólnie nikt oprócz ludzi z areny i organizatorów nie może jej zobaczyć, dlatego nie będzie żadnego problemu. Tylko byle nikt jej nie zabił. Ona nie może się również dać zauważyć, albo przynajmniej się starać, bo jakby nawet zwycięzca mówił o niej to można uznać że się mu przywidziało. Teraz Dean wystarczy kombinować z ewentualnymi prezentami.
- Ernest, dlaczego to robisz? To musiało kosztować majątek.
- No w sumie kosztowało. Dlatego fajnie by było gdybyś jeszcze coś zarobił bo masz talent do gry w karty - uśmiecha się wesoło. Śmieję się pod nosem.
- Dobra, postaram się. Tak w ogóle, to ilu trybutów już zginęło?
- Piętnastu.
Przełykam ślinę. Ale liczy się dla mnie tylko Carmen.
Tylko ona.
12 lipca 2015
Od Ketiah
Rozrywa mnie na wpół. Przeszywa do szpiku kości. Sprawia, że cała drżę, a kolana się pode mną uginają. Czuję obezwładniającą niemoc.
Dźwięk, który wydobywa się z ukrytych głośników areny jest gorszy niż potworny. To co wczoraj zjadłam, ląduje na gruncie jaskini. Moja głowa zdaje się rozsadzać na miliony, ba! miliardy kawałków. Upadam na wibrującą ziemię. Chico leży nieprzytomny w kącie jaskini. Chcę się do niego doczołgać, ale w chwili podjęcia decyzji, alarm staje się głośniejszy, a bębenki w moich uszach aż krwawią od hałasu i idę śladami przyjaciela - mdleję zaraz obok moich wymiocin.
Budzę się w innym miejscu. Blade, jaskrawe światło, do którego nie zdążyłam się przyzwyczaić będąc w jaskini zaskakuje mnie po otwarciu oczu. Szczerzę się i przysłaniam twarz lewą dłonią. Prawą podpieram się o twarde podłoże. Nim orientuję się gdzie jestem, a właściwie na jaki teren zostałam przeniesiona uświadamiam sobie, że jestem na Igrzyskach. Tak, właśnie to do mnie dotarło. Mam szczerą ochotę popełnić samobójstwo, zanim ktoś mnie znajdzie na tym pustym polu, ale z drugiej strony tęskno mi do rodziny, do Heta, nawet do tego głupiego kota, którego od dawien już nie widziałam. Właściwie to gdzie on się podział? Z zamyślenia wyrywam się dość szybko, na szczęście z własnej woli. To nie czas na rozkminianie gdzie się podział ten parszywy szczur. (parszywek z HP hihi) Dokładnie w momencie gdy wstaję słychać huk gongu. W duszy modlę się, aby nie był to Chick. Serio, to nawet nie chodzi o nasze relacje, tylko o to, że go bardzo potrzebuję. No właściwie, to gdzie on jest? Rozglądam się na wszystkie strony zataczając małe kółko. Już mam ochotę wykrzkiwać jaego imię, gdy stukam się w łeb i przpominam sobie gdzie jestem. Rozglądam się dalej. Zostawili mnie zaraz obok lasu, jakiś kilometr ode mnie jest spore wzniesienie, może za nim jest jakaś kotlina, przepaść?
Obmyślam plan. Przejście tego kilometra jest bardzo ryzykowne, ale może mi się to opłacać. Pustka na tej rozleglej polanie jest na prawdę przerażająca, w sumie to dziwię się, że jeszcze żyję. Mogę też wejść do lasu, co byłoby pewnie bezpieczniejsze, ale jestem prawie pewna, iż króluje tam obecnie krwawa jatka. Chyba podziękuję. No i ostatnia opcja - iść wzdłuż lasu, być może znaleść rzekę, przeżyć. Brzmi przyjemnie i banalnie - odpada. Przemyślam jeszcze wszystko kilka razy zanim decyduję się na najberdziej ryzykowną podróż w życiu. Biegnę najszybciej jak mogę, a i tak staram się przyspieszać. Przez chwilę czuję rosnącą satysfakcję, bo nigdy wcześniej nie biegłam z taką prędkością. Słyszę za sobą nieznajomy głos. Ktoś coś wykrzykuje. Staram się go nie słuchać, dopóki o uszy nie obija mi się informacja, żebym dalej nie biegła, bo w dole jest przepaść, a zanim się zorientuję, już będę martwa. Super. Nie ze mną te numery, choć faktycznie - teraz jestem trochę rozmyślona. przez co zwalniam kroku. Nie wydaje mi się, żeby ta osoba za mną biegła, odwracam głowę do tyłu i widzę ciemnoskórą dziewczynę. Chyba z siódemki, ale może tylko mi się wydaje. Prę dalej. Trochę mniej stanowczo, lecz uparcie. Jeszcze tylko trochę. Jestem już w połowie drogi do sukcesu, powiedziałabym nawet, że nieco dalej. Ledwo dyszę kiedy docieram na samo wzgórze. Odwracam się by zobaczyć w jakiej jestem sytuacji.
Serce mi zamiera, niepotrzebnie się odwracałam. Murzynka leży twarzą do dołu na ziemi rozszarpywana przez jakieś stwory mutanty. Z ust wyrywa mi się potworny pisk, którym zwracam na sibie uwagę jednej z bestii. Nie wiem co robić, stoję jak zamurowana. Na szczęście monstrum wraca do posiłku. Oddycham z ulgą. Dziwne, że nie słyszam huku. Jak się okazuje dziewczyna miała poniekąd rację. W dole jest urwisko, a po drugiej stronie już niczego nie ma, tylko kolejna pustka, czyli jak się domyślam - koniec areny. Tylko po co, do licha mnie tu sprowadzono? Z jednego końca na drugi? Wyciszam się na mniej więcej dziesięć sekund, ponieważ doszedł mnie przyjemny szmer. Ukucnęłam i przyjrzałam się lepiej, w dole płynie woda. To niemal cud. Siadam na brzegu i powoli zsuwam ciało do dołu. Iż nie dosięgam nogami do dna, zmuszona jestem zeskoczyć.
Nie zastanawiałam się też wcześniej w co organizatorzy nas ubrali. Pomijając fakt, że ubrania są w kolrze khaki, to wszystko jest z na prawdę dziwnego materiału. Niby nie przemaka, a jednocześnie oddycha i jest z przyjemnego materiału. Stanik coś a'la sportowy, nie wiem jak wygląda, ale go czuję, bluzka bardzo wygodna, wzięłabym ją sobie do domu, jak przeżyję to się zapytam gdzie taką można kupić. Spodnie dopasowane do kurtki, stylizowane na dawnych rzołnieży, z XXI wieku. W kieszeni znajduję kapelusz ze sznurkiem. Opcja dla osoby, która ma już dość udziału w tej siekance. Śmieję się. Woda jest całkiem płytka, dosięga mi do 3/4 łydki, prawie pod kolano. Nucę w głowie kołysankę, którą kiedyś ułożyli dla mnie rodzice. Jak byłam mała to zawsze mi ją śpiewali na dobranoc. Wzruszam się i zaczynam szlochać. Na szczęście szybko się ogarniam. Wszystko dzieje się tak szybko. Cały czas idę wąskim tunelem i nie zapowiada się na to, żebym szybko stąd wyszła. Zaczyna mnie to bardzo niepokoić. Widzę jak się ściemnia i dostaję dreszczy, zaczynam też pociągać nosem.
Jestem na prawdę wykończona, nogi już się mnie nie słuchają, umysł wariuje, a żołądek domaga się prowiantu. Postanawiam się na chwilę zatrzymać. Nie mam już niczego do stracenia, siadam po turecku na wodzie i czuję się fatalnie. Myślę sobie, że jest dobrze. Nikogo dzisiaj nie spotkałam, może oprócz tej murzynki, nikt mnie nie chiał zabić, a nawet jeżeli, to mu się nie udało. Wzdycham z ulgą. Niestety niepotrzebnie tylko o tym pomyślałam. Dla innych ten dzień nie był tak łaskawy. Odpycham się dłońmi od ciemnej ziemi i ruszam dalej. Ten potok musi się gdzieś kończyć. Zalewa mnie fala zażenowania. Mogłam iść wzdłuż lasu. Jak wykle tylko komplikuję sobie życie. Cudownie. Coś wydaje ci się niemożliwe do wykonania i bardzo ryzykowne? Przecież to oczywiste, że tego nie zrobisz. Tak, jest oczywiste, dopóki nie jesteś mną. Muszę przyznać, że dawno się tak nie zdenerwowałam. Człapię dalej, przed siebie. Robi się coraz ciem0iej, a co za tym idzie - chłodniej. Na moje szczęście (no dobra, na szczęście każdego w tym przypadku), kurtki są przystosowane zarówno do ciepła jak i zimna, więc nie marznę za bardzo. Prawdopodobnie czeka mnie noc spędzona w tym rowie. No akurat teraz, to już na pewno. Nie chce mi się iść dalej. Kilka kroków przede mną jest odcinek z brzegiem, gdzie nie ma wody. Rozkładam się tam i odchodzę myślami do różnych miejsc. Czekam aż na niebie pojawią się twarze zabitych. Na pierwszy ogień idzie jakiś rudy chłopak, widziałam go paę razy. Później azjatka, pięne rysy, aż jej szkoda, z dziewiątki. Trzecia jest ta biedna, rozszarpana czarnoskóra dziewczyna. A na końcu... Ściskam usta najmocniej jak potrafię, jestem tak zdezorientowana. że na moment nie wiem kim jestem i jak się nazywam, bo właściwie właśnie tak jest. Patrzę na zdjęcie, które bardzo długo jest wyświetlone na niebie. Dystryk drugi. Cała drżę. Po całej arenie roznosi się szmer wymieszany z odgłosami wiwatów i śmiechem. Ktoś z bardzo daleka krzyczy kto to zrobił. Dziwne uczucie patrzeć na swoje zdjęcie, do tego na liście zmarłych. Na swoje prawdziwę imię. Co gorsza nazwisko.
Dźwięk, który wydobywa się z ukrytych głośników areny jest gorszy niż potworny. To co wczoraj zjadłam, ląduje na gruncie jaskini. Moja głowa zdaje się rozsadzać na miliony, ba! miliardy kawałków. Upadam na wibrującą ziemię. Chico leży nieprzytomny w kącie jaskini. Chcę się do niego doczołgać, ale w chwili podjęcia decyzji, alarm staje się głośniejszy, a bębenki w moich uszach aż krwawią od hałasu i idę śladami przyjaciela - mdleję zaraz obok moich wymiocin.
Budzę się w innym miejscu. Blade, jaskrawe światło, do którego nie zdążyłam się przyzwyczaić będąc w jaskini zaskakuje mnie po otwarciu oczu. Szczerzę się i przysłaniam twarz lewą dłonią. Prawą podpieram się o twarde podłoże. Nim orientuję się gdzie jestem, a właściwie na jaki teren zostałam przeniesiona uświadamiam sobie, że jestem na Igrzyskach. Tak, właśnie to do mnie dotarło. Mam szczerą ochotę popełnić samobójstwo, zanim ktoś mnie znajdzie na tym pustym polu, ale z drugiej strony tęskno mi do rodziny, do Heta, nawet do tego głupiego kota, którego od dawien już nie widziałam. Właściwie to gdzie on się podział? Z zamyślenia wyrywam się dość szybko, na szczęście z własnej woli. To nie czas na rozkminianie gdzie się podział ten parszywy szczur. (parszywek z HP hihi) Dokładnie w momencie gdy wstaję słychać huk gongu. W duszy modlę się, aby nie był to Chick. Serio, to nawet nie chodzi o nasze relacje, tylko o to, że go bardzo potrzebuję. No właściwie, to gdzie on jest? Rozglądam się na wszystkie strony zataczając małe kółko. Już mam ochotę wykrzkiwać jaego imię, gdy stukam się w łeb i przpominam sobie gdzie jestem. Rozglądam się dalej. Zostawili mnie zaraz obok lasu, jakiś kilometr ode mnie jest spore wzniesienie, może za nim jest jakaś kotlina, przepaść?
Obmyślam plan. Przejście tego kilometra jest bardzo ryzykowne, ale może mi się to opłacać. Pustka na tej rozleglej polanie jest na prawdę przerażająca, w sumie to dziwię się, że jeszcze żyję. Mogę też wejść do lasu, co byłoby pewnie bezpieczniejsze, ale jestem prawie pewna, iż króluje tam obecnie krwawa jatka. Chyba podziękuję. No i ostatnia opcja - iść wzdłuż lasu, być może znaleść rzekę, przeżyć. Brzmi przyjemnie i banalnie - odpada. Przemyślam jeszcze wszystko kilka razy zanim decyduję się na najberdziej ryzykowną podróż w życiu. Biegnę najszybciej jak mogę, a i tak staram się przyspieszać. Przez chwilę czuję rosnącą satysfakcję, bo nigdy wcześniej nie biegłam z taką prędkością. Słyszę za sobą nieznajomy głos. Ktoś coś wykrzykuje. Staram się go nie słuchać, dopóki o uszy nie obija mi się informacja, żebym dalej nie biegła, bo w dole jest przepaść, a zanim się zorientuję, już będę martwa. Super. Nie ze mną te numery, choć faktycznie - teraz jestem trochę rozmyślona. przez co zwalniam kroku. Nie wydaje mi się, żeby ta osoba za mną biegła, odwracam głowę do tyłu i widzę ciemnoskórą dziewczynę. Chyba z siódemki, ale może tylko mi się wydaje. Prę dalej. Trochę mniej stanowczo, lecz uparcie. Jeszcze tylko trochę. Jestem już w połowie drogi do sukcesu, powiedziałabym nawet, że nieco dalej. Ledwo dyszę kiedy docieram na samo wzgórze. Odwracam się by zobaczyć w jakiej jestem sytuacji.
Serce mi zamiera, niepotrzebnie się odwracałam. Murzynka leży twarzą do dołu na ziemi rozszarpywana przez jakieś stwory mutanty. Z ust wyrywa mi się potworny pisk, którym zwracam na sibie uwagę jednej z bestii. Nie wiem co robić, stoję jak zamurowana. Na szczęście monstrum wraca do posiłku. Oddycham z ulgą. Dziwne, że nie słyszam huku. Jak się okazuje dziewczyna miała poniekąd rację. W dole jest urwisko, a po drugiej stronie już niczego nie ma, tylko kolejna pustka, czyli jak się domyślam - koniec areny. Tylko po co, do licha mnie tu sprowadzono? Z jednego końca na drugi? Wyciszam się na mniej więcej dziesięć sekund, ponieważ doszedł mnie przyjemny szmer. Ukucnęłam i przyjrzałam się lepiej, w dole płynie woda. To niemal cud. Siadam na brzegu i powoli zsuwam ciało do dołu. Iż nie dosięgam nogami do dna, zmuszona jestem zeskoczyć.
Nie zastanawiałam się też wcześniej w co organizatorzy nas ubrali. Pomijając fakt, że ubrania są w kolrze khaki, to wszystko jest z na prawdę dziwnego materiału. Niby nie przemaka, a jednocześnie oddycha i jest z przyjemnego materiału. Stanik coś a'la sportowy, nie wiem jak wygląda, ale go czuję, bluzka bardzo wygodna, wzięłabym ją sobie do domu, jak przeżyję to się zapytam gdzie taką można kupić. Spodnie dopasowane do kurtki, stylizowane na dawnych rzołnieży, z XXI wieku. W kieszeni znajduję kapelusz ze sznurkiem. Opcja dla osoby, która ma już dość udziału w tej siekance. Śmieję się. Woda jest całkiem płytka, dosięga mi do 3/4 łydki, prawie pod kolano. Nucę w głowie kołysankę, którą kiedyś ułożyli dla mnie rodzice. Jak byłam mała to zawsze mi ją śpiewali na dobranoc. Wzruszam się i zaczynam szlochać. Na szczęście szybko się ogarniam. Wszystko dzieje się tak szybko. Cały czas idę wąskim tunelem i nie zapowiada się na to, żebym szybko stąd wyszła. Zaczyna mnie to bardzo niepokoić. Widzę jak się ściemnia i dostaję dreszczy, zaczynam też pociągać nosem.
Jestem na prawdę wykończona, nogi już się mnie nie słuchają, umysł wariuje, a żołądek domaga się prowiantu. Postanawiam się na chwilę zatrzymać. Nie mam już niczego do stracenia, siadam po turecku na wodzie i czuję się fatalnie. Myślę sobie, że jest dobrze. Nikogo dzisiaj nie spotkałam, może oprócz tej murzynki, nikt mnie nie chiał zabić, a nawet jeżeli, to mu się nie udało. Wzdycham z ulgą. Niestety niepotrzebnie tylko o tym pomyślałam. Dla innych ten dzień nie był tak łaskawy. Odpycham się dłońmi od ciemnej ziemi i ruszam dalej. Ten potok musi się gdzieś kończyć. Zalewa mnie fala zażenowania. Mogłam iść wzdłuż lasu. Jak wykle tylko komplikuję sobie życie. Cudownie. Coś wydaje ci się niemożliwe do wykonania i bardzo ryzykowne? Przecież to oczywiste, że tego nie zrobisz. Tak, jest oczywiste, dopóki nie jesteś mną. Muszę przyznać, że dawno się tak nie zdenerwowałam. Człapię dalej, przed siebie. Robi się coraz ciem0iej, a co za tym idzie - chłodniej. Na moje szczęście (no dobra, na szczęście każdego w tym przypadku), kurtki są przystosowane zarówno do ciepła jak i zimna, więc nie marznę za bardzo. Prawdopodobnie czeka mnie noc spędzona w tym rowie. No akurat teraz, to już na pewno. Nie chce mi się iść dalej. Kilka kroków przede mną jest odcinek z brzegiem, gdzie nie ma wody. Rozkładam się tam i odchodzę myślami do różnych miejsc. Czekam aż na niebie pojawią się twarze zabitych. Na pierwszy ogień idzie jakiś rudy chłopak, widziałam go paę razy. Później azjatka, pięne rysy, aż jej szkoda, z dziewiątki. Trzecia jest ta biedna, rozszarpana czarnoskóra dziewczyna. A na końcu... Ściskam usta najmocniej jak potrafię, jestem tak zdezorientowana. że na moment nie wiem kim jestem i jak się nazywam, bo właściwie właśnie tak jest. Patrzę na zdjęcie, które bardzo długo jest wyświetlone na niebie. Dystryk drugi. Cała drżę. Po całej arenie roznosi się szmer wymieszany z odgłosami wiwatów i śmiechem. Ktoś z bardzo daleka krzyczy kto to zrobił. Dziwne uczucie patrzeć na swoje zdjęcie, do tego na liście zmarłych. Na swoje prawdziwę imię. Co gorsza nazwisko.
9 lipca 2015
Od Heta
Palce zaciskają mi się na tchawicy, łapię za nadgarstek kobiety próbując odciągnąć jej dłoń od mojej szyi. Udaje mi się odepchnąć ją od siebie, krztuszę się próbując nabrać głęboko powietrza. Czuję jej wzrok na sobie, lustruje mnie dokładnie. Zaczyna od stóp, kończy na dokładnych oględzinach detali mojej twarzy.
Nagle uderza gwałtownie w ścianę, rozbłyska rozmyte światło wagonu. Teraz i ja mogę ją ujrzeć.
Nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety.
Nie jest stara, ale widać po niej jak niesamowicie dojrzała.
Wysoka, szczupła, silnie zbudowana. Włosy czarne, lekko kręcone, nierówno przycięte i zakurzone. Wyraźne kości policzkowe, małe zadrapania na nosie. Spierzchnięte i popękane pełne wargi. Zmęczone, podkrążone oczy o długich rzęsach. Opiera się o mały parapet w oknie, uderza o niego połamanymi, brudnymi paznokciami. Ubrana jest w niedopasowany ciemnoszary mundur i pełne buty.
Pomimo tego zaniedbania i tak może uchodzić za jedną z najbardziej urodziwych kobiet na świecie.
- Po co? - pyta szorstko. Wiem o co jej chodzi, a ona wie o co mi.
- Dla niej - szepczę. Zagryza policzek od środka, marszczy brwi.
- Wstań.
Podnoszę się.
- Pomogę ci, jeśli ty pomożesz mi.
- A jeśli nie chcę twojej pomocy?
Odbezpiecza pistolet.
Wiodę spojrzeniem od broni do jej twarzy, która ma nieodgadniony zacięty wyraz. Mogę jej zaufać. Mimo wszystko, czuję że mogę.
- To jak?
- Pomogę.
~
- Po pierwsze, po dojeździe do Kapitolu musimy zaszyć się między ludźmi od dostaw, najlepiej między tymi od węgla z Dwunastki, bo oni chodzą w ciemnych ubraniach jak my. Nie możemy wejść na razie między Kapitolińczyków, ale wiem skąd możemy wziąć dla nas stroje.
- Czego ty szukasz w stolicy? - pytam. Przerywa, odwraca się do mnie, patrzy mi w oczy, po czym kontynuuje:
- Znam parę sprytnych przejść, ale nie na tyle opustoszałych, byś nie musiał uważać, dlatego pójdziemy tamtędy wieczór. Właściwie to co chcesz zrobić?
Mój pomysł przy jej stanowczości i pewności siebie brzmi jak szczeniacka zachcianka.
- E... No myślałem, by zostać jej sponsorem.
- Ta dziewczyna? Winfrey? Albo Glimmer? Jest ładna, nic poza tym, nieco naiwna. Zginie. Nie ma sensu tak się narażać - mówi beznamiętnie. - Wracaj do domu.
- Nie. - Upieram się, nie chcę jej mówić, że wcale nie chodzi o trybutkę z Jedynki. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć się z nią choć na chwilę, wieczór, na prezentacjach.
- No dobra, to chociaż podaj mi jeden sposób na zarobek w Kapitolu.
- Jestem dobry w hazardzie.
Śmiech. Czuję w nim zarówno szyderstwo jak i pogardę.
- Świetnie chłopczyku. Świetnie.
Mam nadzieję, że nie wyglądam na wyprowadzonego z równowagi jej zachowaniem.
- Pozwól, że się jeszcze prześpię, właśnie zasypiałam, jak postanowiłeś wepchnąć mi się do pociągu. Obudź mnie przy Kapitolu - rzuca, po czym wyłącza światło i kładzie sobie pod głowę mój plecak. Przyglądam się, jak oddech kobiety się wyrównuje i czekam.
~
Szturcham śpiącą w ramie, otwiera przyspane oczy.
- Już jesteśmy - mówię. Kapitol jest imponujący, te wszystkie budynki, cała metropolia dziesięciokrotnie wykracza ponad normy Pierwszego i Drugiego dystryktu. Wyglądam ciekawie przez okno. Nagle towarzyszka łapie mnie i ściąga w dół.
- Idioto - syczy - ktoś cię zobaczy. Jak ci w ogóle na imię? Albo nie, w sumie to nieważne. Na czas pobytu w Kapitolu nazywasz się Dean Nives. I tak sobie to zapamiętaj.
- A ty?
- Mów do mnie po prostu Az.
- Az - powtarzam za nią. Wieczór zapada powoli, niebo jest lekko różowawe. Pojazd zaczyna zwalniać, po chwili hamuje zupełnie, drzwi otwierają się automatycznie z sykiem. Zaciskam palce, modląc się by nikt tu nie zajrzał. I nie zagląda. Siedzimy przez długie godziny, aż świat całkiem pokryje się w mroku. Potem, Az ostrożnie wygląda na zewnątrz.
- Chodź - szepcze. Wychodzimy ostrożnie wzdłuż pociągu, po torach, po czym kierujemy się na stary peron, który można obejść obok jakichś starych zabudowań. Idziemy nieoświetloną alejką pomiędzy domami, zewsząd słychać hałas, muzykę i szum drogich samochodów. Ulicą przechodzi grupka śmiejących się nastolatków. Az wyciąga z kieszeni klucze i otwiera drzwi na klatkę schodową, której wcześniej nie zauważyłem. Mieszka na trzecim piętrze.
- Dlaczego się skradamy? - pytam szeptem.
- Bo to nie mój dom - odpowiada. Wolę nie zastanawiać się co zrobiła z jego właścicielem. Mieszkanie jest duże i ładne, choć widać, że o nie nie dba. Opieram się o ścianę, Az idzie do jednego z pokoi. Przynosi mi ciemnoszary garnitur i białą koszulę, rzuca ją na blat w kuchni. Podchodzi do mnie i przygląda mi się uważnie. Jest tak wysoka jak ja. Zakłada kosmyk za ucho i uśmiecha się kącikami ust. Już chcę odwzajemnić uśmiech, a wtedy ona robi gwałtowny ruch ręką i przyciska moją szyję przegubem do ściany. Nim zorientuję się co się stało czuję ostre ukłucie w brwi. Wtedy Az mnie puszcza. Łapię się za łuk brwiowy i patrzę na nią zszokowany.
- Przecież wiem, że nie dałbyś sobie przebić nic na twarzy.
- Dałbym, nie umiesz nic załatwić pokojowo? - denerwuję się.
- Dawaj, to zrobię ci drugiego.
Nastawiam się zirytowany i po chwili mam drugą dziurkę w brwi. Az wyciąga z kieszeni dwa złote kolczyki i wkłada je tam.
- Już prawie wyglądasz jak kapitoliński bóg seksu. Jeszcze tylko wciśniesz się w ten garniak, obetnę cię i możesz wyruszać na podryw, pieniądze, dziwki czy czego tam chcesz.
~
- Kasyno jest za rogiem. Powodzenia. Wróć przed 6, słodziaczku - mówi Az i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Zastanawiam się, czemu kobieta mi pomaga i co ma zamiar wziąć, za tą pomoc. Wkładam ręce do kieszeni i i idę w stronę budynku. Jest zaledwie 23. Muzyka wibruje mi w uszach, sprawia, że się relaksuję. Rzadko chodziłem na takie dyskoteki, nie wiem nawet dlaczego. Faith ciągle gdzieś wychodziła. Popycham drzwi, ochroniarz mnie nie zatrzymuje. Podchodzę do baru i zamawiam sobie whisky, podaje mi go seksowna blondynka. Mrugam do niej jednym okiem i kładę banknot z napiwkiem na bar. Przysiadam się do stołu do pokera. Widzę przeciwników, są ubrani jak prawdziwi ludzie z Kapitolu.
- Co oferujesz? - pyta mnie mężczyzna w ciemnych okularach. Rzucam pieniądze na stolik. Prycha pod nosem.
- I tak wygram - podjudzam go. Jedna z kobiet obecnych przy grze śmieje się perliście.
- Chcesz stracić całe pieniądze? - pyta facet.
- Nie stracę ich - uśmiecham się.
- Widzisz ten brylant? - kobieta wskazuje na dłoń, opatrzoną w spory klejnot - 32 karaty. Warty 7,5 mln dolarów. Jest twój, jeśli zwyciężysz. - Potakuję.
~omine ten chujowy fragment w którym nie wiem co napisać, sora grabikson~
Unoszę brwi i uśmiecham się kącikiem ust. Mężczyzna podnosi okulary, zakłada je na pofarbowane na bordowo włosy, widzę w jego oczach respekt i niedowierzanie. Po chwili marszczy brwi, ale jego twarz powoli rozjaśnia uśmiech. Orientuję się, że wcale nie jest taki stary, jak mi się wydawało jednak nadal sporo starszy ode mnie. Kobieta z żalem oddaje mi swój pierścionek, wkładam go ostrożnie do kieszeni i wstaję od stołu.
Właśnie stałem się milionerem.
Powoli zbieram się do wyjścia, obrzucam spojrzeniem Kapitolińskie dziewczęta, większość z nich nie jest nawet w moim wieku. Są piękne, ale na swój sposób, w tych kolorowych ubraniach i dodatkach. Zanim otworzę drzwi, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, odwracam się szybko, to ten facet.
- Wcześnie się zbierasz - stwierdza.
- Mam parę rzeczy do załatwienia - odpowiadam niechętnie, nie trzeba mi niepotrzebnych problemów ze strony obrzydliwie bogatego Kapitolińczyka.
- Chcę porozmawiać.
- Raczej przy tym hałasie nie ma szans.
- Oczywiście, znam spokojniejsze miejsca. - Nie ufam temu gościowi, ale mnie zaciekawił, w razie czego, potrafię się przecież obronić. Idzie szybko w stronę parku, otacza mnie przyjemny zapach drzew i czegoś słodkiego, powietrze jest rześkie oraz wolne od oparów, przyjemne miejsce. Kilka latarni ulicznych świeci przymglonym światłem.
- Na kogo stawiasz w tych Igrzyskach? - pyta.
- Na Dwójkę - mówię obojętnie. Facet mierzy mnie uważnie spojrzeniem piwnych oczu. Po chwili kiwa głową, powoli.
- Racja, każdy zawsze głosuje na Dwójkę... Chłopak czy dziewczyna?
- To bez różnicy.
Unosi brwi.
- Sądzę, że jest różnica.
- Dlaczego tak uważasz? - odpowiadam chłodno.
- Wiesz kim ona jest?
Puls mi przyspiesza, znam ją lepiej niż myślisz.
- Nie. - Kłamię bez mrugnięcia okiem.
- To Carmen Gray.
- Co w związku z tym? - zachowanie obojętności wymaga ode mnie nie lada wysiłku.
- Nie sądzę byś pamiętał jej siostrę - przełykam ślinę, to prawda - jednak ona zachowała się szczególnie w mojej pamięci.
- Dlaczego?
- Jej rodzina nie zasłużyła sobie w rodzinnym dystrykcie... Mówi się, że gdy Renee Gray była na swoich ostatnich dożynkach, cała kula była wypełniona karteczkami z jej imieniem - powtarza mi słowa Carmen ostatni dzień przed rozstaniem. Cały blednę, na szczęście wchodzimy w cień, gdzie nie sięga światło. - Wiesz jak zginęła? W okropnych mękach, niesamowicie długo cierpiała przed śmiercią - ścisza głos, nie ma w nim żadnych emocji, teraz prawie że szepcze, uważnie oglądając się wokół siebie - nie została zabita przez trybuta, tylko z ręki organizatorów. Wiesz o co chodzi. - Wiem. Tylko dlaczego Kapitolińczyka aż tak obchodzi los trybutki? Facet prostuje się. Wiodę za nim wzrokiem.
- Nie chcę by przechodziła przez to samo, ani jej rodzina. To nieludzkie.
- Igrzyska są nieludzkie - odpowiadam gwałtownie i uświadamiam sobie popełniony błąd. To facet z Kapitolu, Heatron debilu.
- Są nieludzkie, masz racje - zaskakuje mnie odpowiedź. - Chcesz pomóc jej wygrać, albo chociaż ocalić od tego, co zrobili jej siostrze?
Udaję, że się zastanawiam. Odpowiadam i tak szybciej niż powinienem.
- Chcę.
Nagle uderza gwałtownie w ścianę, rozbłyska rozmyte światło wagonu. Teraz i ja mogę ją ujrzeć.
Nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety.
Nie jest stara, ale widać po niej jak niesamowicie dojrzała.
Wysoka, szczupła, silnie zbudowana. Włosy czarne, lekko kręcone, nierówno przycięte i zakurzone. Wyraźne kości policzkowe, małe zadrapania na nosie. Spierzchnięte i popękane pełne wargi. Zmęczone, podkrążone oczy o długich rzęsach. Opiera się o mały parapet w oknie, uderza o niego połamanymi, brudnymi paznokciami. Ubrana jest w niedopasowany ciemnoszary mundur i pełne buty.
Pomimo tego zaniedbania i tak może uchodzić za jedną z najbardziej urodziwych kobiet na świecie.
- Po co? - pyta szorstko. Wiem o co jej chodzi, a ona wie o co mi.
- Dla niej - szepczę. Zagryza policzek od środka, marszczy brwi.
- Wstań.
Podnoszę się.
- Pomogę ci, jeśli ty pomożesz mi.
- A jeśli nie chcę twojej pomocy?
Odbezpiecza pistolet.
Wiodę spojrzeniem od broni do jej twarzy, która ma nieodgadniony zacięty wyraz. Mogę jej zaufać. Mimo wszystko, czuję że mogę.
- To jak?
- Pomogę.
~
- Po pierwsze, po dojeździe do Kapitolu musimy zaszyć się między ludźmi od dostaw, najlepiej między tymi od węgla z Dwunastki, bo oni chodzą w ciemnych ubraniach jak my. Nie możemy wejść na razie między Kapitolińczyków, ale wiem skąd możemy wziąć dla nas stroje.
- Czego ty szukasz w stolicy? - pytam. Przerywa, odwraca się do mnie, patrzy mi w oczy, po czym kontynuuje:
- Znam parę sprytnych przejść, ale nie na tyle opustoszałych, byś nie musiał uważać, dlatego pójdziemy tamtędy wieczór. Właściwie to co chcesz zrobić?
Mój pomysł przy jej stanowczości i pewności siebie brzmi jak szczeniacka zachcianka.
- E... No myślałem, by zostać jej sponsorem.
- Ta dziewczyna? Winfrey? Albo Glimmer? Jest ładna, nic poza tym, nieco naiwna. Zginie. Nie ma sensu tak się narażać - mówi beznamiętnie. - Wracaj do domu.
- Nie. - Upieram się, nie chcę jej mówić, że wcale nie chodzi o trybutkę z Jedynki. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć się z nią choć na chwilę, wieczór, na prezentacjach.
- No dobra, to chociaż podaj mi jeden sposób na zarobek w Kapitolu.
- Jestem dobry w hazardzie.
Śmiech. Czuję w nim zarówno szyderstwo jak i pogardę.
- Świetnie chłopczyku. Świetnie.
Mam nadzieję, że nie wyglądam na wyprowadzonego z równowagi jej zachowaniem.
- Pozwól, że się jeszcze prześpię, właśnie zasypiałam, jak postanowiłeś wepchnąć mi się do pociągu. Obudź mnie przy Kapitolu - rzuca, po czym wyłącza światło i kładzie sobie pod głowę mój plecak. Przyglądam się, jak oddech kobiety się wyrównuje i czekam.
~
Szturcham śpiącą w ramie, otwiera przyspane oczy.
- Już jesteśmy - mówię. Kapitol jest imponujący, te wszystkie budynki, cała metropolia dziesięciokrotnie wykracza ponad normy Pierwszego i Drugiego dystryktu. Wyglądam ciekawie przez okno. Nagle towarzyszka łapie mnie i ściąga w dół.
- Idioto - syczy - ktoś cię zobaczy. Jak ci w ogóle na imię? Albo nie, w sumie to nieważne. Na czas pobytu w Kapitolu nazywasz się Dean Nives. I tak sobie to zapamiętaj.
- A ty?
- Mów do mnie po prostu Az.
- Az - powtarzam za nią. Wieczór zapada powoli, niebo jest lekko różowawe. Pojazd zaczyna zwalniać, po chwili hamuje zupełnie, drzwi otwierają się automatycznie z sykiem. Zaciskam palce, modląc się by nikt tu nie zajrzał. I nie zagląda. Siedzimy przez długie godziny, aż świat całkiem pokryje się w mroku. Potem, Az ostrożnie wygląda na zewnątrz.
- Chodź - szepcze. Wychodzimy ostrożnie wzdłuż pociągu, po torach, po czym kierujemy się na stary peron, który można obejść obok jakichś starych zabudowań. Idziemy nieoświetloną alejką pomiędzy domami, zewsząd słychać hałas, muzykę i szum drogich samochodów. Ulicą przechodzi grupka śmiejących się nastolatków. Az wyciąga z kieszeni klucze i otwiera drzwi na klatkę schodową, której wcześniej nie zauważyłem. Mieszka na trzecim piętrze.
- Dlaczego się skradamy? - pytam szeptem.
- Bo to nie mój dom - odpowiada. Wolę nie zastanawiać się co zrobiła z jego właścicielem. Mieszkanie jest duże i ładne, choć widać, że o nie nie dba. Opieram się o ścianę, Az idzie do jednego z pokoi. Przynosi mi ciemnoszary garnitur i białą koszulę, rzuca ją na blat w kuchni. Podchodzi do mnie i przygląda mi się uważnie. Jest tak wysoka jak ja. Zakłada kosmyk za ucho i uśmiecha się kącikami ust. Już chcę odwzajemnić uśmiech, a wtedy ona robi gwałtowny ruch ręką i przyciska moją szyję przegubem do ściany. Nim zorientuję się co się stało czuję ostre ukłucie w brwi. Wtedy Az mnie puszcza. Łapię się za łuk brwiowy i patrzę na nią zszokowany.
- Przecież wiem, że nie dałbyś sobie przebić nic na twarzy.
- Dałbym, nie umiesz nic załatwić pokojowo? - denerwuję się.
- Dawaj, to zrobię ci drugiego.
Nastawiam się zirytowany i po chwili mam drugą dziurkę w brwi. Az wyciąga z kieszeni dwa złote kolczyki i wkłada je tam.
- Już prawie wyglądasz jak kapitoliński bóg seksu. Jeszcze tylko wciśniesz się w ten garniak, obetnę cię i możesz wyruszać na podryw, pieniądze, dziwki czy czego tam chcesz.
~
- Kasyno jest za rogiem. Powodzenia. Wróć przed 6, słodziaczku - mówi Az i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Zastanawiam się, czemu kobieta mi pomaga i co ma zamiar wziąć, za tą pomoc. Wkładam ręce do kieszeni i i idę w stronę budynku. Jest zaledwie 23. Muzyka wibruje mi w uszach, sprawia, że się relaksuję. Rzadko chodziłem na takie dyskoteki, nie wiem nawet dlaczego. Faith ciągle gdzieś wychodziła. Popycham drzwi, ochroniarz mnie nie zatrzymuje. Podchodzę do baru i zamawiam sobie whisky, podaje mi go seksowna blondynka. Mrugam do niej jednym okiem i kładę banknot z napiwkiem na bar. Przysiadam się do stołu do pokera. Widzę przeciwników, są ubrani jak prawdziwi ludzie z Kapitolu.
- Co oferujesz? - pyta mnie mężczyzna w ciemnych okularach. Rzucam pieniądze na stolik. Prycha pod nosem.
- I tak wygram - podjudzam go. Jedna z kobiet obecnych przy grze śmieje się perliście.
- Chcesz stracić całe pieniądze? - pyta facet.
- Nie stracę ich - uśmiecham się.
- Widzisz ten brylant? - kobieta wskazuje na dłoń, opatrzoną w spory klejnot - 32 karaty. Warty 7,5 mln dolarów. Jest twój, jeśli zwyciężysz. - Potakuję.
~omine ten chujowy fragment w którym nie wiem co napisać, sora grabikson~
Unoszę brwi i uśmiecham się kącikiem ust. Mężczyzna podnosi okulary, zakłada je na pofarbowane na bordowo włosy, widzę w jego oczach respekt i niedowierzanie. Po chwili marszczy brwi, ale jego twarz powoli rozjaśnia uśmiech. Orientuję się, że wcale nie jest taki stary, jak mi się wydawało jednak nadal sporo starszy ode mnie. Kobieta z żalem oddaje mi swój pierścionek, wkładam go ostrożnie do kieszeni i wstaję od stołu.
Właśnie stałem się milionerem.
Powoli zbieram się do wyjścia, obrzucam spojrzeniem Kapitolińskie dziewczęta, większość z nich nie jest nawet w moim wieku. Są piękne, ale na swój sposób, w tych kolorowych ubraniach i dodatkach. Zanim otworzę drzwi, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, odwracam się szybko, to ten facet.
- Wcześnie się zbierasz - stwierdza.
- Mam parę rzeczy do załatwienia - odpowiadam niechętnie, nie trzeba mi niepotrzebnych problemów ze strony obrzydliwie bogatego Kapitolińczyka.
- Chcę porozmawiać.
- Raczej przy tym hałasie nie ma szans.
- Oczywiście, znam spokojniejsze miejsca. - Nie ufam temu gościowi, ale mnie zaciekawił, w razie czego, potrafię się przecież obronić. Idzie szybko w stronę parku, otacza mnie przyjemny zapach drzew i czegoś słodkiego, powietrze jest rześkie oraz wolne od oparów, przyjemne miejsce. Kilka latarni ulicznych świeci przymglonym światłem.
- Na kogo stawiasz w tych Igrzyskach? - pyta.
- Na Dwójkę - mówię obojętnie. Facet mierzy mnie uważnie spojrzeniem piwnych oczu. Po chwili kiwa głową, powoli.
- Racja, każdy zawsze głosuje na Dwójkę... Chłopak czy dziewczyna?
- To bez różnicy.
Unosi brwi.
- Sądzę, że jest różnica.
- Dlaczego tak uważasz? - odpowiadam chłodno.
- Wiesz kim ona jest?
Puls mi przyspiesza, znam ją lepiej niż myślisz.
- Nie. - Kłamię bez mrugnięcia okiem.
- To Carmen Gray.
- Co w związku z tym? - zachowanie obojętności wymaga ode mnie nie lada wysiłku.
- Nie sądzę byś pamiętał jej siostrę - przełykam ślinę, to prawda - jednak ona zachowała się szczególnie w mojej pamięci.
- Dlaczego?
- Jej rodzina nie zasłużyła sobie w rodzinnym dystrykcie... Mówi się, że gdy Renee Gray była na swoich ostatnich dożynkach, cała kula była wypełniona karteczkami z jej imieniem - powtarza mi słowa Carmen ostatni dzień przed rozstaniem. Cały blednę, na szczęście wchodzimy w cień, gdzie nie sięga światło. - Wiesz jak zginęła? W okropnych mękach, niesamowicie długo cierpiała przed śmiercią - ścisza głos, nie ma w nim żadnych emocji, teraz prawie że szepcze, uważnie oglądając się wokół siebie - nie została zabita przez trybuta, tylko z ręki organizatorów. Wiesz o co chodzi. - Wiem. Tylko dlaczego Kapitolińczyka aż tak obchodzi los trybutki? Facet prostuje się. Wiodę za nim wzrokiem.
- Nie chcę by przechodziła przez to samo, ani jej rodzina. To nieludzkie.
- Igrzyska są nieludzkie - odpowiadam gwałtownie i uświadamiam sobie popełniony błąd. To facet z Kapitolu, Heatron debilu.
- Są nieludzkie, masz racje - zaskakuje mnie odpowiedź. - Chcesz pomóc jej wygrać, albo chociaż ocalić od tego, co zrobili jej siostrze?
Udaję, że się zastanawiam. Odpowiadam i tak szybciej niż powinienem.
- Chcę.
22 marca 2015
Od Carm
- Carmen, uciekaj! Wiej, biegnij! No dawaj! Rusz się do jasnej cholery, CARMEN!
Ruszam.
- SZYBCIEJ!
W uszach dudni mi krew i coś szumi, świat dookoła wiruje, ledwo chwytam oddech, nie wiem dokąd uciec. Przeskakuję przez krzaki, mijam rzędy drzew płosząc ptaki i zwierzynę. Rozgrzebuję ziemię twardą podeszwą buta gdy odbijam się od ziemi.
Gdy ścigałam się z kolegami w podstawówce dla zabawy zawsze docierałam jako druga do mety. Pierwszy był Chicko. Nawet gdy startował z kilku sekundowym opóźnieniem, prześcigał wszystkich i na końcu śmiał się z nas głośno. Często nazywał nas szczurami, bo jak twierdził - w przyszłości będzie nas łatwo złapać. Teraz mogę tylko potwierdzić jego zdanie.
Upadam jak długa na ziemię, twarzą prosto w żwir. Ktoś przygniata mnie swoim ciężarem. Kuca nade mną tak, że jego nogi są po moich obydwu bokach i chwyta za włosy, unosząc moją głowę na tyle wysoko, że widzę teraz jego, a właściwie jej szyderczy uśmieszek.
- Dziwka. - syczę, a zaraz potem wyrywam się spod jej muskularnego ciała.
Wyciągam zza pasa ostry sztylet, którym kreślę na czole dziewczyny dwie długie linie, później w walce obrywam kilka sierpowych w okolice żebra i obojczyka, a na deser przygważdżam lalunię do skały, gdzie ostatecznie podrzynam jej gardło. Słyszę wybuch armatni, sygnalizujący śmierć zawodniczki. Uwalniam zwłoki spod ucisku. Denerwuję się, bo Chica nadal nie ma, a powinien już dawno do mnie dotrzeć. Rozglądam się nerwowo dookoła, lecz jedyne co widzę to las i rzeka, zero śladu chłopaka, ani nikogo innego. Podchodzę do wody, aby umyć w niej dłonie brudne od krwi. Lepka czerwona maź i ta nieco starsza, już brązowawa i zakrzepnięta schodzą razem i znikają w krystalicznie czystym potoku. Umywam również swoją twarz. Jest jeszcze poranek, a woda jest cieplejsza niż zwykle. Pewnie w Kapitolu coś kombinują. Wzdycham głośno. Gdyby głupota organizatorów potrafiła latać, z pewnością szybowała by wysoko po niebie. Na prawdę zaczynam się bardzo martwić o jedynego sojusznika. Co prawda nie słyszałam żadnego huku odkąd zabiłam dziewczynę, ale po głowie krążą mi różne scenariusze. Waham się pomiędzy dalszą ucieczką, a powrotem do lasu. Obydwie decyzje niosą ze sobą ryzyko. Czuję, że pocę się jak prosiak, więc wstaję z kucnięcia i przebiegam przez rzekę. Biegnę dalej, do naszego schronu. Nie zatrzymuję się nawet w chwili, gdy dostrzegam przecudowny okaz dzika. Tłuściutki, duży, po prostu idealny. Obiecuję sobie, że jeszcze go znajdę i sama zabiję. Szybko tracę na siłach. Mój krok się skraca i spowalniam. Boję się, że ktoś to wykorzysta, ale nie mogę już dalej biec. Nie mogę nawet iść. Opieram się placami o ogromne drzewo i zsuwam w dół. Siadam na stercie liści i mchu. Oddycham nierówno, bardzo szybko, powietrze łapię haustami, którymi się dławię. Obraz przede mną znowu wiruje, staje się płynny, tak jakby ktoś właśnie mieszał zupę w talerzu ze śmietaną. Zimny powiew powietrza rozwiewa moje włosy i zamyka moje oczy. Bez powodu po moich polikach spływają grube jak groch łzy. Przyciągam kolana do twarzy. Ciekawe czy pokazują mnie teraz w telewizji? Czy inni widzą teraz młodą dziewczynę na skraju załamania? Nie zauważam nawet kiedy obok mnie staje Chick. Klęka obok mnie i mocno do siebie tuli. Chichocze na widok mojej zasmarkanej twarzy.
- Bardzo śmieszne. - jęczę i odwracam wzrok.
- No weź. - śmieje się.
Spoglądam na niego i lekko się uśmiecham. Odpycham go delikatnie, a raczej szturcham, kiedy chcę mu dać do zrozumienia, żeby się ogarnął.
- Czemu nie było cię tak długo?
Chyba domyśla się, że się o niego martwiłam, bo jego wyraz twarzy zmienia się.
- Nic takiego. Nieważne.
- Mów. - przyciskam go.
On jednak nie odpowiada i wyprostowuje się. Podaje mi rękę, którą chwytam. Chwieję się trochę, serce wali mi jeszcze jak dzwon.
- Tęsknię za nimi. - mówię.
- Ja też. - odpowiada.
To dopiero pierwszy dzień na arenie, a już zginęło siedem osób. Przeraża mnie to. Nie chcę być ósmą ofiarą, ani dwudziestą. Nie chcę być też ostatnia.
Idziemy w ciszy do schronu trzymając się u swego boku. Chciałabym przerwać tą ciszę, ale żaden temat nie wydaje mi się być dobry do tej chwili, albo nie wiem jak go później poprowadzić, żeby szybko się nie skończył. Na zmianę tylko chrząkamy lub pociągamy nosem. Odpływam myślami do treningów. Staram się sobie przypomnieć przydatne ruchy, dźwignie, rzuty i podstawy przetrwania. Najchętniej wracam do treningów w lesie. Tam wszystko było prostsze, łatwiejsze. Gdy przypominam sobie o zabawnej sytuacji z polowania, Chico wyrywa mnie z zamyślenia okrutnie głośnym wrzaskiem. Zdezorientowana odwracam się do niego całym ciałem i obrywam kamieniem w potylicę. Boli tak bardzo, że myślę iż ktoś podpalił mi właśnie kark. Wydaję z siebie wrzask podobny do ryku niedźwiedzia. Zaciskam dłonie w pięści, odwracam się gwałtownie na pięcie i walę z całej siły napastnika w szczękę, która z grzechotem wypada z nawiasów. Chłopak robi obrót i upada na kamień. Słyszę jak Chic biję się z kimś, ale zamiast mu pomóc wolę skończyć z moim dziełem. Łapię siedemnastolatka za głowę i ukręcam mu kark. Nie mam litości. Słyszę huk i pewna, że odszedł do lepszego miejsca idę pomóc przyjacielowi. Uwziął się na niego jakiś bysior. Potężny, wysoki, muskularny chłop. Obmacuję się po całym ciele szukając broni. Przy pasie zwisa mi jeszcze sztylet, więc chwytam go i ruszam na pomoc. Biegnę na chłopaka, trzymam nóż w lewej dłoni. Przebiegam obok jego pleców i rozcinam mu dół pleców. Mniej więcej nad lędźwiami, po chwili wbiłam mu się w mięśnie czworoboczne. W tym samym czasie Chick zdążył kilka razy porządnie oberwać, na szczęście druga strona również została hojnie obdarzona. Po długiej walce koniec jest taki, że ja mam przecięte udo, Chick ledwo uszedł z życiem, a nasz oprawca umarł. Dziewiąta osoba. Ledwo dochodzimy do jaskini. Czeka przed nią na nas miła niespodzianka. Prezenty od mentorów. Cóż za rarytasy! Krem na rany, woda utleniona i coś co złamało mi serce. Nie mam pojęcia jak tego dokonał, ale jest najwspanialszy na świecie. Na widok rzeczy, którą mi przysłał, nawet Chico zdaje się zaciekawić. Z koperty wyjmuję list, zapisany na całą kartkę. Podpisane jako - Tata i Heatron. Łzy wzruszenia wydostają się spod powiek. Ciurkiem czytam list i dowiaduję się wielu istotnych informacji oraz tego, że wszyscy za mną tęsknią, tak jak i za nimi. Na koniec Heatron napisał, że mnie bardzo kocha i wspiera jak tylko może. Nagle Chick wyrywa mi kartkę z rąk i rozrywa ją na pół.
- Jesteśmy na arenie złotko, nie czas na czytanie tych żałosnych opowiastek.
Wzbiera się we mnie złość. Myślałam, że od czasu gwałtu mu przejdzie, ale myliłam się. Ściemnia się, więc odejście ze schronu nie jest dobrym pomysłem. Co za tupet. Walę go z otwartej dłoni w twarz i daję kopa w kroczę.
- Skurwysyn. - prycham.
Chłopak upadł na kolana i jęczy na tyle głośno, że można go usłyszeń na zewnątrz. Podnoszę dwie kartki i składam ją w jedność. Czytam jeszcze raz zawartość listu i czuję jak wzrasta we mnie dawka pozytywnej energii, siły oraz motywacji. Zasypiam z listem przy piersi, skulona w kącie jaskini.
Ruszam.
- SZYBCIEJ!
W uszach dudni mi krew i coś szumi, świat dookoła wiruje, ledwo chwytam oddech, nie wiem dokąd uciec. Przeskakuję przez krzaki, mijam rzędy drzew płosząc ptaki i zwierzynę. Rozgrzebuję ziemię twardą podeszwą buta gdy odbijam się od ziemi.
Gdy ścigałam się z kolegami w podstawówce dla zabawy zawsze docierałam jako druga do mety. Pierwszy był Chicko. Nawet gdy startował z kilku sekundowym opóźnieniem, prześcigał wszystkich i na końcu śmiał się z nas głośno. Często nazywał nas szczurami, bo jak twierdził - w przyszłości będzie nas łatwo złapać. Teraz mogę tylko potwierdzić jego zdanie.
Upadam jak długa na ziemię, twarzą prosto w żwir. Ktoś przygniata mnie swoim ciężarem. Kuca nade mną tak, że jego nogi są po moich obydwu bokach i chwyta za włosy, unosząc moją głowę na tyle wysoko, że widzę teraz jego, a właściwie jej szyderczy uśmieszek.
- Dziwka. - syczę, a zaraz potem wyrywam się spod jej muskularnego ciała.
Wyciągam zza pasa ostry sztylet, którym kreślę na czole dziewczyny dwie długie linie, później w walce obrywam kilka sierpowych w okolice żebra i obojczyka, a na deser przygważdżam lalunię do skały, gdzie ostatecznie podrzynam jej gardło. Słyszę wybuch armatni, sygnalizujący śmierć zawodniczki. Uwalniam zwłoki spod ucisku. Denerwuję się, bo Chica nadal nie ma, a powinien już dawno do mnie dotrzeć. Rozglądam się nerwowo dookoła, lecz jedyne co widzę to las i rzeka, zero śladu chłopaka, ani nikogo innego. Podchodzę do wody, aby umyć w niej dłonie brudne od krwi. Lepka czerwona maź i ta nieco starsza, już brązowawa i zakrzepnięta schodzą razem i znikają w krystalicznie czystym potoku. Umywam również swoją twarz. Jest jeszcze poranek, a woda jest cieplejsza niż zwykle. Pewnie w Kapitolu coś kombinują. Wzdycham głośno. Gdyby głupota organizatorów potrafiła latać, z pewnością szybowała by wysoko po niebie. Na prawdę zaczynam się bardzo martwić o jedynego sojusznika. Co prawda nie słyszałam żadnego huku odkąd zabiłam dziewczynę, ale po głowie krążą mi różne scenariusze. Waham się pomiędzy dalszą ucieczką, a powrotem do lasu. Obydwie decyzje niosą ze sobą ryzyko. Czuję, że pocę się jak prosiak, więc wstaję z kucnięcia i przebiegam przez rzekę. Biegnę dalej, do naszego schronu. Nie zatrzymuję się nawet w chwili, gdy dostrzegam przecudowny okaz dzika. Tłuściutki, duży, po prostu idealny. Obiecuję sobie, że jeszcze go znajdę i sama zabiję. Szybko tracę na siłach. Mój krok się skraca i spowalniam. Boję się, że ktoś to wykorzysta, ale nie mogę już dalej biec. Nie mogę nawet iść. Opieram się placami o ogromne drzewo i zsuwam w dół. Siadam na stercie liści i mchu. Oddycham nierówno, bardzo szybko, powietrze łapię haustami, którymi się dławię. Obraz przede mną znowu wiruje, staje się płynny, tak jakby ktoś właśnie mieszał zupę w talerzu ze śmietaną. Zimny powiew powietrza rozwiewa moje włosy i zamyka moje oczy. Bez powodu po moich polikach spływają grube jak groch łzy. Przyciągam kolana do twarzy. Ciekawe czy pokazują mnie teraz w telewizji? Czy inni widzą teraz młodą dziewczynę na skraju załamania? Nie zauważam nawet kiedy obok mnie staje Chick. Klęka obok mnie i mocno do siebie tuli. Chichocze na widok mojej zasmarkanej twarzy.
- Bardzo śmieszne. - jęczę i odwracam wzrok.
- No weź. - śmieje się.
Spoglądam na niego i lekko się uśmiecham. Odpycham go delikatnie, a raczej szturcham, kiedy chcę mu dać do zrozumienia, żeby się ogarnął.
- Czemu nie było cię tak długo?
Chyba domyśla się, że się o niego martwiłam, bo jego wyraz twarzy zmienia się.
- Nic takiego. Nieważne.
- Mów. - przyciskam go.
On jednak nie odpowiada i wyprostowuje się. Podaje mi rękę, którą chwytam. Chwieję się trochę, serce wali mi jeszcze jak dzwon.
- Tęsknię za nimi. - mówię.
- Ja też. - odpowiada.
To dopiero pierwszy dzień na arenie, a już zginęło siedem osób. Przeraża mnie to. Nie chcę być ósmą ofiarą, ani dwudziestą. Nie chcę być też ostatnia.
Idziemy w ciszy do schronu trzymając się u swego boku. Chciałabym przerwać tą ciszę, ale żaden temat nie wydaje mi się być dobry do tej chwili, albo nie wiem jak go później poprowadzić, żeby szybko się nie skończył. Na zmianę tylko chrząkamy lub pociągamy nosem. Odpływam myślami do treningów. Staram się sobie przypomnieć przydatne ruchy, dźwignie, rzuty i podstawy przetrwania. Najchętniej wracam do treningów w lesie. Tam wszystko było prostsze, łatwiejsze. Gdy przypominam sobie o zabawnej sytuacji z polowania, Chico wyrywa mnie z zamyślenia okrutnie głośnym wrzaskiem. Zdezorientowana odwracam się do niego całym ciałem i obrywam kamieniem w potylicę. Boli tak bardzo, że myślę iż ktoś podpalił mi właśnie kark. Wydaję z siebie wrzask podobny do ryku niedźwiedzia. Zaciskam dłonie w pięści, odwracam się gwałtownie na pięcie i walę z całej siły napastnika w szczękę, która z grzechotem wypada z nawiasów. Chłopak robi obrót i upada na kamień. Słyszę jak Chic biję się z kimś, ale zamiast mu pomóc wolę skończyć z moim dziełem. Łapię siedemnastolatka za głowę i ukręcam mu kark. Nie mam litości. Słyszę huk i pewna, że odszedł do lepszego miejsca idę pomóc przyjacielowi. Uwziął się na niego jakiś bysior. Potężny, wysoki, muskularny chłop. Obmacuję się po całym ciele szukając broni. Przy pasie zwisa mi jeszcze sztylet, więc chwytam go i ruszam na pomoc. Biegnę na chłopaka, trzymam nóż w lewej dłoni. Przebiegam obok jego pleców i rozcinam mu dół pleców. Mniej więcej nad lędźwiami, po chwili wbiłam mu się w mięśnie czworoboczne. W tym samym czasie Chick zdążył kilka razy porządnie oberwać, na szczęście druga strona również została hojnie obdarzona. Po długiej walce koniec jest taki, że ja mam przecięte udo, Chick ledwo uszedł z życiem, a nasz oprawca umarł. Dziewiąta osoba. Ledwo dochodzimy do jaskini. Czeka przed nią na nas miła niespodzianka. Prezenty od mentorów. Cóż za rarytasy! Krem na rany, woda utleniona i coś co złamało mi serce. Nie mam pojęcia jak tego dokonał, ale jest najwspanialszy na świecie. Na widok rzeczy, którą mi przysłał, nawet Chico zdaje się zaciekawić. Z koperty wyjmuję list, zapisany na całą kartkę. Podpisane jako - Tata i Heatron. Łzy wzruszenia wydostają się spod powiek. Ciurkiem czytam list i dowiaduję się wielu istotnych informacji oraz tego, że wszyscy za mną tęsknią, tak jak i za nimi. Na koniec Heatron napisał, że mnie bardzo kocha i wspiera jak tylko może. Nagle Chick wyrywa mi kartkę z rąk i rozrywa ją na pół.
- Jesteśmy na arenie złotko, nie czas na czytanie tych żałosnych opowiastek.
Wzbiera się we mnie złość. Myślałam, że od czasu gwałtu mu przejdzie, ale myliłam się. Ściemnia się, więc odejście ze schronu nie jest dobrym pomysłem. Co za tupet. Walę go z otwartej dłoni w twarz i daję kopa w kroczę.
- Skurwysyn. - prycham.
Chłopak upadł na kolana i jęczy na tyle głośno, że można go usłyszeń na zewnątrz. Podnoszę dwie kartki i składam ją w jedność. Czytam jeszcze raz zawartość listu i czuję jak wzrasta we mnie dawka pozytywnej energii, siły oraz motywacji. Zasypiam z listem przy piersi, skulona w kącie jaskini.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)