26 lipca 2015

Od Heta :>

Opieram podbrodek na rece siedzac przy stole. Gapie sie znudzony w niesamowity tylek Az myjacej naczynia po sniadaniu. Minely 2 dni od przyjazdu do Kapitolu. Dopiero dwa dni. Nie mialem kontaktu z Ernestem, czyli wysoko usytuowanym sponsorem Carmen, ktory ma wtyki doslownie wszedzie, mielismy dopiero dzis sie spotkac.
- Mozesz kurwa skonczyc? Jak faceci moga byc tacy oblesni?! - warczy Az odwracajac sie gwaltownie.
- Jakbys zalozyla cos wiecej oprocz tej bluzki i majtek to moze bym sie nie gapil. No chyba ze bylyby to bardzo obcisle jeansy, to wtedy nadal bym sie gapil... Albo spodniczka i ponczochy niczym u pokojowki. Tak, wtedy gapil bym sie jeszcze bardziej. - Lapie ja za nadgarstek, nim uderzy mnie w twarz. Zupelnie jak kiedys Carmen. 
- Jestes chory na mozg - syczy kobieta. Smieje sie glosno. Az wystarczyly dwa dni by ze zmeczonej i utyranej doslownie wszystkim osoby zmienic sie w modelke. Lubie na nia patrzec i to nie z jakims podtekstem chociazby seksualnym czy uczuciowym. Po prostu jest mila dla oka. Stawia mi przed nosem kawe. Wdycham aromatyczny zapach napoju, kocham kawe. Patrze przez okno, na niebieskim niebie pojawilo sie pare bialych jak snieg chmurek, jest rzesko i przyjemnie. Od dawna nie mialem tak milego poranka.
- Dobra, pora bys spial poslady i w koncu zaczal robic to, po co tu przyjechales, ja rozumiem, ze Kapitol, ze zycie w luksusie i nic no ale nie chyba nie po to ryzykowales zeby teraz gnila ci dupa? - mowi szybko Az.
Wykladam nogi na stolik i splatam rece na brzuchu.
- Po czym wnioskujesz ze juz nie zaczalem? 
- Po tym ile czasu spedzasz po za domem.
- Oj Az. Pozory myla. Wlasnie dzisiaj wybieram sie z moim wspolnikiem na spotkanie sponsorow z mentorami.
- Wspolnikiem? - mruzy oczy Az. - Nie podoba mi sie to.
- Szczerze mowiac mnie tez nie. Ale jak mam miec przejebane to predzej czy pozniej i tak bede mial? - usmiecham sie kacikami ust.
Myje sie i szybko ubieram, wiem gdzie mam isc, bo Ernest mi wszystko dokladnie wytlumaczyl. Dziwna z niego osoba, ale jest bardzo przekonujacy. Opieram sie o fontanne i podaje mu reke na przywitanie. 
- Jakies wiesci? - pyta.
- Nic. 
- Slabiutko. No, ale zapraszam. Uwazaj bo teraz kazde twoje slowo sie liczy bardziej niz myslisz.
- Bede uwazal - obiecuję.
- To dobrze... Ale po pierwsze muszę ci coś powiedzieć.
- Mów śmiało.
- Nie przy tylu ludziach. Chodź za mną.
Wchodzimy przez przeszklone drzwi i idziemy korytarzem, tu i ówdzie spotykamy Kapitolińczykow, którzy pozdrawiają Ernesta. Schodzimy po schodach w dół i przez kolejne drzwi, ale tym razem stoi przy nich strażnik. Kolejny długi korytarz na którego końcu jest winda. Zjeżdżamy w dół kilka pięter. I znowu drzwi.
- To jest pokój kontrolny, ale nie ten główny. Jest teraz pusto więc możemy pogadać, bo nie ma tutaj podsłuchu. Pamiętaj, że w takich budynkach wszędzie jest podsłuch Dean. No wiec tak. Dałem w łapę organizatorom tak konkretnie, że ją zabili.
- CO? - aż wstaję.
- Sęk w tym, że jej nie zabili Dean. Znałem pewną dziewczynę, ona... Miała wiele problemów, była po kilku próbach samobójczych i mówiła, że mamy jej nie ratować, chce sie zabić. Miałem z nią dość dobry kontakt i była bliźniaczo podobna do Carmen. Szybko zauważyła, że mi na niej zależy, więc zaproponowała, że się za nią poświęci. Właściwie to mnie do tego zmusiła. - Szczęka mi opada. - No więc dogadaliśmy się z Senecą. I wczoraj Hyna` z czwórki ją zabił. I teraz pozostaje kwestia samej Carmen. Oficjalnie nie żyje. Kamery jej nie pokazują, ogólnie nikt oprócz ludzi z areny i organizatorów nie może jej zobaczyć, dlatego nie będzie żadnego problemu. Tylko byle nikt jej nie zabił. Ona nie może się również dać zauważyć, albo przynajmniej się starać, bo jakby nawet zwycięzca mówił o niej to można uznać że się mu przywidziało. Teraz Dean wystarczy kombinować z ewentualnymi prezentami.
- Ernest, dlaczego to robisz? To musiało kosztować majątek.
- No w sumie kosztowało. Dlatego fajnie by było gdybyś jeszcze coś zarobił bo masz talent do gry w karty - uśmiecha się wesoło. Śmieję się pod nosem.
- Dobra, postaram się. Tak w ogóle, to ilu trybutów już zginęło?
- Piętnastu.
Przełykam ślinę. Ale liczy się dla mnie tylko Carmen.
Tylko ona.

12 lipca 2015

Od Ketiah

 Rozrywa mnie na wpół. Przeszywa do szpiku kości. Sprawia, że cała drżę, a kolana się pode mną uginają. Czuję obezwładniającą niemoc.
 Dźwięk, który wydobywa się z ukrytych głośników areny jest gorszy niż potworny. To co wczoraj zjadłam, ląduje na gruncie jaskini. Moja głowa zdaje się rozsadzać na miliony, ba! miliardy kawałków. Upadam na wibrującą ziemię. Chico leży nieprzytomny w kącie jaskini. Chcę się do niego doczołgać, ale w chwili podjęcia decyzji, alarm staje się głośniejszy, a bębenki  w moich uszach aż krwawią od hałasu i idę śladami przyjaciela - mdleję zaraz obok moich wymiocin.

Budzę się w innym miejscu. Blade, jaskrawe światło, do którego nie zdążyłam się przyzwyczaić będąc w jaskini zaskakuje mnie po otwarciu oczu. Szczerzę się i przysłaniam twarz lewą dłonią. Prawą podpieram się o twarde podłoże. Nim orientuję się gdzie jestem, a właściwie na jaki teren zostałam przeniesiona uświadamiam sobie, że jestem na Igrzyskach. Tak, właśnie to do mnie dotarło. Mam szczerą ochotę popełnić samobójstwo, zanim ktoś mnie znajdzie na tym pustym polu, ale z drugiej strony tęskno mi do rodziny, do Heta, nawet do tego głupiego kota, którego od dawien już nie widziałam. Właściwie to gdzie on się podział? Z zamyślenia wyrywam się dość szybko, na szczęście z własnej woli. To nie czas na rozkminianie gdzie się podział ten parszywy szczur. (parszywek z HP hihi) Dokładnie w momencie gdy wstaję słychać huk gongu. W duszy modlę się, aby nie był to Chick. Serio, to nawet nie chodzi o nasze relacje, tylko o to, że go bardzo potrzebuję. No właściwie, to gdzie on jest? Rozglądam się na wszystkie strony zataczając małe kółko. Już mam ochotę wykrzkiwać jaego imię, gdy stukam się w łeb i przpominam sobie gdzie jestem. Rozglądam się dalej. Zostawili mnie zaraz obok lasu, jakiś kilometr ode mnie jest spore wzniesienie, może za nim jest jakaś kotlina, przepaść?
Obmyślam plan. Przejście tego kilometra jest bardzo ryzykowne, ale może mi się to opłacać. Pustka na tej rozleglej polanie jest na prawdę przerażająca, w sumie to dziwię się, że jeszcze żyję. Mogę też wejść do lasu, co byłoby pewnie bezpieczniejsze, ale jestem prawie pewna, iż króluje tam obecnie krwawa jatka. Chyba podziękuję. No i ostatnia opcja - iść wzdłuż lasu, być może znaleść rzekę, przeżyć. Brzmi przyjemnie i banalnie - odpada. Przemyślam jeszcze wszystko kilka razy zanim decyduję się na najberdziej ryzykowną podróż w życiu. Biegnę najszybciej jak mogę, a i tak staram się przyspieszać. Przez chwilę czuję rosnącą satysfakcję, bo nigdy wcześniej nie biegłam z taką prędkością. Słyszę za sobą nieznajomy głos. Ktoś coś wykrzykuje. Staram się go nie słuchać, dopóki o uszy nie obija mi się informacja, żebym dalej nie biegła, bo w dole jest przepaść, a zanim się zorientuję, już będę martwa. Super. Nie ze mną te numery, choć faktycznie - teraz jestem trochę rozmyślona. przez co zwalniam kroku. Nie wydaje mi się, żeby ta osoba za mną biegła, odwracam głowę do tyłu i widzę ciemnoskórą dziewczynę. Chyba z siódemki, ale może tylko mi się wydaje. Prę dalej. Trochę mniej stanowczo, lecz uparcie. Jeszcze tylko trochę. Jestem już w połowie drogi do sukcesu, powiedziałabym nawet, że nieco dalej. Ledwo dyszę kiedy docieram na samo wzgórze. Odwracam się by zobaczyć w jakiej jestem sytuacji.
Serce mi zamiera, niepotrzebnie się odwracałam. Murzynka leży twarzą do dołu na ziemi rozszarpywana przez jakieś stwory mutanty. Z ust wyrywa mi się potworny pisk, którym zwracam na sibie uwagę jednej z bestii. Nie wiem co robić, stoję jak zamurowana. Na szczęście monstrum wraca do posiłku. Oddycham z ulgą. Dziwne, że nie słyszam huku. Jak się okazuje dziewczyna miała poniekąd rację. W dole jest urwisko, a po drugiej stronie już niczego nie ma, tylko kolejna pustka, czyli jak się domyślam - koniec areny. Tylko po co, do licha mnie tu sprowadzono? Z jednego końca na drugi? Wyciszam się na mniej więcej dziesięć sekund, ponieważ doszedł mnie przyjemny szmer. Ukucnęłam i przyjrzałam się lepiej, w dole płynie woda. To niemal cud. Siadam na brzegu i powoli zsuwam ciało do dołu. Iż nie dosięgam nogami do dna, zmuszona jestem zeskoczyć.
Nie zastanawiałam się też wcześniej w co organizatorzy nas ubrali. Pomijając fakt, że ubrania są w kolrze khaki, to wszystko jest z na prawdę dziwnego materiału. Niby nie przemaka, a jednocześnie oddycha i jest z przyjemnego materiału. Stanik coś a'la sportowy, nie wiem jak wygląda, ale go czuję, bluzka bardzo wygodna, wzięłabym ją sobie do domu, jak przeżyję to się zapytam gdzie taką można kupić. Spodnie dopasowane do kurtki, stylizowane na dawnych rzołnieży, z XXI wieku. W kieszeni znajduję kapelusz ze sznurkiem. Opcja dla osoby, która ma już dość udziału w tej siekance. Śmieję się. Woda jest całkiem płytka, dosięga mi do 3/4 łydki, prawie pod kolano. Nucę w głowie kołysankę, którą kiedyś ułożyli dla mnie rodzice. Jak byłam mała to zawsze mi ją śpiewali na dobranoc. Wzruszam się i zaczynam szlochać. Na szczęście szybko się ogarniam. Wszystko dzieje się tak szybko. Cały czas idę wąskim tunelem i nie zapowiada się na to, żebym szybko stąd wyszła. Zaczyna mnie to bardzo niepokoić. Widzę jak się ściemnia i dostaję dreszczy, zaczynam też pociągać nosem.
Jestem na prawdę wykończona, nogi już się mnie nie słuchają, umysł wariuje, a żołądek domaga się prowiantu. Postanawiam się na chwilę zatrzymać. Nie mam już niczego do stracenia, siadam po turecku na wodzie i czuję się fatalnie. Myślę sobie, że jest dobrze. Nikogo dzisiaj nie spotkałam, może oprócz tej murzynki, nikt mnie nie chiał zabić, a nawet jeżeli, to mu się nie udało. Wzdycham z ulgą. Niestety niepotrzebnie tylko o tym pomyślałam. Dla innych ten dzień nie był tak łaskawy. Odpycham się dłońmi od ciemnej ziemi i ruszam dalej. Ten potok musi się gdzieś kończyć. Zalewa mnie fala zażenowania. Mogłam iść wzdłuż lasu. Jak wykle tylko komplikuję sobie życie. Cudownie. Coś wydaje ci się niemożliwe do wykonania i bardzo ryzykowne? Przecież to oczywiste, że tego nie zrobisz. Tak, jest oczywiste, dopóki nie jesteś mną. Muszę przyznać, że dawno się tak nie zdenerwowałam. Człapię dalej, przed siebie. Robi się coraz ciem0iej, a co za tym idzie - chłodniej. Na moje szczęście (no dobra, na szczęście każdego w tym przypadku), kurtki są przystosowane zarówno do ciepła jak i zimna, więc nie marznę za bardzo. Prawdopodobnie czeka mnie noc spędzona w tym rowie. No akurat teraz, to już na pewno. Nie chce mi się iść dalej. Kilka kroków przede mną jest odcinek z brzegiem, gdzie nie ma wody. Rozkładam się tam i odchodzę myślami do różnych miejsc. Czekam aż na niebie pojawią się twarze zabitych. Na pierwszy ogień idzie jakiś rudy chłopak, widziałam go paę razy. Później azjatka, pięne rysy, aż jej szkoda, z dziewiątki. Trzecia jest ta biedna, rozszarpana czarnoskóra dziewczyna. A na końcu... Ściskam usta najmocniej jak potrafię, jestem tak zdezorientowana. że na moment nie wiem kim jestem i jak się nazywam, bo właściwie właśnie tak jest. Patrzę na zdjęcie, które bardzo długo jest wyświetlone na niebie. Dystryk drugi. Cała drżę. Po całej arenie roznosi się szmer wymieszany z odgłosami wiwatów i śmiechem. Ktoś z bardzo daleka krzyczy kto to zrobił. Dziwne uczucie patrzeć na swoje zdjęcie, do tego na liście zmarłych. Na swoje prawdziwę imię. Co gorsza nazwisko.

9 lipca 2015

Od Heta

Palce zaciskają mi się na tchawicy, łapię za nadgarstek kobiety próbując odciągnąć jej dłoń od mojej szyi. Udaje mi się odepchnąć ją od siebie, krztuszę się próbując nabrać głęboko powietrza. Czuję jej wzrok na sobie, lustruje mnie dokładnie. Zaczyna od stóp, kończy na dokładnych oględzinach detali mojej twarzy.
Nagle uderza gwałtownie w ścianę, rozbłyska rozmyte światło wagonu. Teraz i ja mogę ją ujrzeć.
Nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety.
Nie jest stara, ale widać po niej jak niesamowicie dojrzała.
Wysoka, szczupła, silnie zbudowana. Włosy czarne, lekko kręcone, nierówno przycięte i zakurzone. Wyraźne kości policzkowe, małe zadrapania na nosie. Spierzchnięte i popękane pełne wargi. Zmęczone, podkrążone oczy o długich rzęsach. Opiera się o mały parapet w oknie, uderza o niego połamanymi, brudnymi paznokciami. Ubrana jest w niedopasowany ciemnoszary mundur i pełne buty.
Pomimo tego zaniedbania i tak może uchodzić za jedną z najbardziej urodziwych kobiet na świecie.
- Po co? - pyta szorstko. Wiem o co jej chodzi, a ona wie o co mi.
- Dla niej - szepczę. Zagryza policzek od środka, marszczy brwi.
- Wstań.
Podnoszę się.
- Pomogę ci, jeśli ty pomożesz mi.
- A jeśli nie chcę twojej pomocy?
Odbezpiecza pistolet.
Wiodę spojrzeniem od broni do jej twarzy, która ma nieodgadniony zacięty wyraz. Mogę jej zaufać. Mimo wszystko, czuję że mogę.
- To jak?
- Pomogę.
~
- Po pierwsze, po dojeździe do Kapitolu musimy zaszyć się między ludźmi od dostaw, najlepiej między tymi od węgla z Dwunastki, bo oni chodzą w ciemnych ubraniach jak my. Nie możemy wejść na razie między Kapitolińczyków, ale wiem skąd możemy wziąć dla nas stroje.
- Czego ty szukasz w stolicy? - pytam. Przerywa, odwraca się do mnie, patrzy mi w oczy, po czym kontynuuje:
- Znam parę sprytnych przejść, ale nie na tyle opustoszałych, byś nie musiał uważać, dlatego pójdziemy tamtędy wieczór. Właściwie to co chcesz zrobić?
Mój pomysł przy jej stanowczości i pewności siebie brzmi jak szczeniacka zachcianka.
- E... No myślałem, by zostać jej sponsorem.
- Ta dziewczyna? Winfrey? Albo Glimmer? Jest ładna, nic poza tym, nieco naiwna. Zginie. Nie ma sensu tak się narażać - mówi beznamiętnie. - Wracaj do domu.
- Nie. - Upieram się, nie chcę jej mówić, że wcale nie chodzi o trybutkę z Jedynki. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć się z nią choć na chwilę, wieczór, na prezentacjach.
- No dobra, to chociaż podaj mi jeden sposób na zarobek w Kapitolu.
- Jestem dobry w hazardzie.
Śmiech. Czuję w nim zarówno szyderstwo jak i pogardę.
- Świetnie chłopczyku. Świetnie.
Mam nadzieję, że nie wyglądam na wyprowadzonego z równowagi jej zachowaniem.
- Pozwól, że się jeszcze prześpię, właśnie zasypiałam, jak postanowiłeś wepchnąć mi się do pociągu. Obudź mnie przy Kapitolu - rzuca, po czym wyłącza światło i kładzie sobie pod głowę mój plecak. Przyglądam się, jak oddech kobiety się wyrównuje i czekam.
~
Szturcham śpiącą w ramie, otwiera przyspane oczy.
- Już jesteśmy - mówię. Kapitol jest imponujący, te wszystkie budynki, cała metropolia dziesięciokrotnie wykracza ponad normy Pierwszego i Drugiego dystryktu. Wyglądam ciekawie przez okno. Nagle towarzyszka łapie mnie i ściąga w dół.
- Idioto - syczy - ktoś cię zobaczy. Jak ci w ogóle na imię? Albo nie, w sumie to nieważne. Na czas pobytu w Kapitolu nazywasz się Dean Nives. I tak sobie to zapamiętaj.
- A ty?
- Mów do mnie po prostu Az.
- Az - powtarzam za nią. Wieczór zapada powoli, niebo jest lekko różowawe. Pojazd zaczyna zwalniać, po chwili hamuje zupełnie, drzwi otwierają się automatycznie z sykiem. Zaciskam palce, modląc się by nikt tu nie zajrzał. I nie zagląda. Siedzimy przez długie godziny, aż świat całkiem pokryje się w mroku. Potem, Az ostrożnie wygląda na zewnątrz.
- Chodź - szepcze. Wychodzimy ostrożnie wzdłuż pociągu, po torach, po czym kierujemy się na stary peron, który można obejść obok jakichś starych zabudowań. Idziemy nieoświetloną alejką pomiędzy domami, zewsząd słychać hałas, muzykę i szum drogich samochodów. Ulicą przechodzi grupka śmiejących się nastolatków. Az wyciąga z kieszeni klucze i otwiera drzwi na klatkę schodową, której wcześniej nie zauważyłem. Mieszka na trzecim piętrze.
- Dlaczego się skradamy? - pytam szeptem.
- Bo to nie mój dom - odpowiada. Wolę nie zastanawiać się co zrobiła z jego właścicielem. Mieszkanie jest duże i ładne, choć widać, że o nie nie dba. Opieram się o ścianę, Az idzie do jednego z pokoi. Przynosi mi ciemnoszary garnitur i białą koszulę, rzuca ją na blat w kuchni. Podchodzi do mnie i przygląda mi się uważnie. Jest tak wysoka jak ja. Zakłada kosmyk za ucho i uśmiecha się kącikami ust. Już chcę odwzajemnić uśmiech, a wtedy ona robi gwałtowny ruch ręką i przyciska moją szyję przegubem do ściany. Nim zorientuję się co się stało czuję ostre ukłucie w brwi. Wtedy Az mnie puszcza. Łapię się za łuk brwiowy i patrzę na nią zszokowany.
- Przecież wiem, że nie dałbyś sobie przebić nic na twarzy.
- Dałbym, nie umiesz nic załatwić pokojowo? - denerwuję się.
- Dawaj, to zrobię ci drugiego.
Nastawiam się zirytowany i po chwili mam drugą dziurkę w brwi. Az wyciąga z kieszeni dwa złote kolczyki i wkłada je tam.
- Już prawie wyglądasz jak kapitoliński bóg seksu. Jeszcze tylko wciśniesz się w ten garniak, obetnę cię i możesz wyruszać na podryw, pieniądze, dziwki czy czego tam chcesz.
~
- Kasyno jest za rogiem. Powodzenia. Wróć przed 6, słodziaczku - mówi Az i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Zastanawiam się, czemu kobieta mi pomaga i co ma zamiar wziąć, za tą pomoc. Wkładam ręce do kieszeni i i idę w stronę budynku. Jest zaledwie 23. Muzyka wibruje mi w uszach, sprawia, że się relaksuję. Rzadko chodziłem na takie dyskoteki, nie wiem nawet dlaczego. Faith ciągle gdzieś wychodziła. Popycham drzwi, ochroniarz mnie nie zatrzymuje. Podchodzę do baru i zamawiam sobie whisky, podaje mi go seksowna blondynka. Mrugam do niej jednym okiem i kładę banknot z napiwkiem na bar. Przysiadam się do stołu do pokera. Widzę przeciwników, są ubrani jak prawdziwi ludzie z Kapitolu.
- Co oferujesz? - pyta mnie mężczyzna w ciemnych okularach. Rzucam pieniądze na stolik. Prycha pod nosem.
- I tak wygram - podjudzam go. Jedna z kobiet obecnych przy grze śmieje się perliście.
- Chcesz stracić całe pieniądze? - pyta facet.
- Nie stracę ich - uśmiecham się.
- Widzisz ten brylant? - kobieta wskazuje na dłoń, opatrzoną w spory klejnot - 32 karaty. Warty 7,5 mln dolarów. Jest twój, jeśli zwyciężysz. - Potakuję.
~omine ten chujowy fragment w którym nie wiem co napisać, sora grabikson~
Unoszę brwi i uśmiecham się kącikiem ust. Mężczyzna podnosi okulary, zakłada je na pofarbowane na bordowo włosy, widzę w jego oczach respekt i niedowierzanie. Po chwili marszczy brwi, ale jego twarz powoli rozjaśnia uśmiech. Orientuję się, że wcale nie jest taki stary, jak mi się wydawało jednak nadal sporo starszy ode mnie. Kobieta z żalem oddaje mi swój pierścionek, wkładam go ostrożnie do kieszeni i wstaję od stołu.
Właśnie stałem się milionerem.
Powoli zbieram się do wyjścia, obrzucam spojrzeniem Kapitolińskie dziewczęta, większość z nich nie jest nawet w moim wieku. Są piękne, ale na swój sposób, w tych kolorowych ubraniach i dodatkach. Zanim otworzę drzwi, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, odwracam się szybko, to ten facet.
- Wcześnie się zbierasz - stwierdza.
- Mam parę rzeczy do załatwienia - odpowiadam niechętnie, nie trzeba mi niepotrzebnych problemów ze strony obrzydliwie bogatego Kapitolińczyka.
- Chcę porozmawiać.
- Raczej przy tym hałasie nie ma szans.
- Oczywiście, znam spokojniejsze miejsca. - Nie ufam temu gościowi, ale mnie zaciekawił, w razie czego, potrafię się przecież obronić. Idzie szybko w stronę parku, otacza mnie przyjemny zapach drzew i czegoś słodkiego, powietrze jest rześkie oraz wolne od oparów, przyjemne miejsce. Kilka latarni ulicznych świeci przymglonym światłem.
- Na kogo stawiasz w tych Igrzyskach? - pyta.
- Na Dwójkę - mówię obojętnie. Facet mierzy mnie uważnie spojrzeniem piwnych oczu. Po chwili kiwa głową, powoli.
- Racja, każdy zawsze głosuje na Dwójkę... Chłopak czy dziewczyna?
- To bez różnicy.
Unosi brwi.
- Sądzę, że jest różnica.
- Dlaczego tak uważasz? - odpowiadam chłodno.
- Wiesz kim ona jest?
Puls mi przyspiesza, znam ją lepiej niż myślisz.
- Nie. - Kłamię bez mrugnięcia okiem.
- To Carmen Gray.
- Co w związku z tym? - zachowanie obojętności wymaga ode mnie nie lada wysiłku.
- Nie sądzę byś pamiętał jej siostrę - przełykam ślinę, to prawda - jednak ona zachowała się szczególnie w mojej pamięci.
- Dlaczego?
- Jej rodzina nie zasłużyła sobie w rodzinnym dystrykcie... Mówi się, że gdy Renee Gray była na swoich ostatnich dożynkach, cała kula była wypełniona karteczkami z jej imieniem - powtarza mi słowa Carmen ostatni dzień przed rozstaniem. Cały blednę, na szczęście wchodzimy w cień, gdzie nie sięga światło. - Wiesz jak zginęła? W okropnych mękach, niesamowicie długo cierpiała przed śmiercią - ścisza głos, nie ma w nim żadnych emocji, teraz prawie że szepcze, uważnie oglądając się wokół siebie - nie została zabita przez trybuta, tylko z ręki organizatorów. Wiesz o co chodzi. - Wiem. Tylko dlaczego Kapitolińczyka aż tak obchodzi los trybutki? Facet prostuje się. Wiodę za nim wzrokiem.
- Nie chcę by przechodziła przez to samo, ani jej rodzina. To nieludzkie.
- Igrzyska są nieludzkie - odpowiadam gwałtownie i uświadamiam sobie popełniony błąd. To facet z Kapitolu, Heatron debilu.
- Są nieludzkie, masz racje - zaskakuje mnie odpowiedź. - Chcesz pomóc jej wygrać, albo chociaż ocalić od tego, co zrobili jej siostrze?
Udaję, że się zastanawiam. Odpowiadam i tak szybciej niż powinienem.
- Chcę.