Spoglądam jej w oczy… Ta chwila
mogłaby trwać wiecznie. Otwieram usta by ją przeprosić, a wtedy… Dziewczyna
odwraca głowę, ku oknu. Spuszczam wzrok – już wszystko dla mnie jasne. Mam
zniknąć z jej życia. Cofam się bezszelestnie i odbiegam w stronę lasu. Siadam
na drzewie i podkulam nogi na szerokiej gałęzi. Przykładam do kolan głowę i w
tej pozycji wpadam w odrętwienie. Budzi mnie śpiew ptaków, widzę jak na
sąsiednim drzewie dwa kosogłosy wiją gniazdo. Uśmiecham się i nucę parę nut.
Powtarzają je chętnie i podlatują w moją stronę. Wyciągam do nich rękę, samczyk
siada na niej i ćwierka. Niebo jest jeszcze szare, do świtu zostało może 1,5
godziny. Wykorzystuję ten czas na poszukanie gałęzi i zrobienie z niej
oszczepu. W kurtce kieszeni mam scyzoryk. Wyjmuję go i strugam włócznie z
dwóch, prostych gałęzi. Miarowe zgrzyty uspakajają mnie, po godzinie dwa piękne
oszczepy leżą w trawie obok mnie. Powycinałem w gładkiej korze różnorakie
wzorki. Wezmę je do domu i zabarwię. Na jednym widać kwiaty, na drugim wzorki
oplatające go na całej szerokości. Ostre zakończenia dzid są mocne i grube. Wbijam
je w ziemię i patrzę czy nic się nie odgięło. Porządny oszczep z bukowego
drewna powali człowieka, jelenia, a nawet i grubszego zwierza. Nie zauważyłem
nawet kiedy, ale słońce wychyliło się już znad horyzontu. Kiwam z aprobatą
głową – to idealna pora na polowanie. Wymykam się w głąb lasu Dystryktu
Drugiego, kucam. Przywieram plecami do drzewa. Wytężam wszystkie zmysły,
zwłaszcza wzrok i słuch. Staram się oddychać najciszej jak mogę. Widzę liście,
które drgają zupełnie w inną stronę, niż reszta. Coś się tam przesuwa, chodź
dość szybko. Czekam aż zwolni, zbliżam się powoli do celu. Skradam się, im
jestem bliżej tym wolniej. Stworzenie zatrzymuje się, rzucam dzidą. Rozlega się
skowyt. Podchodzę, i z zaciekawieniem patrzę co właśnie upolowałem. To brzydki,
stary, brudny dziki pies. Oszczep przebił jego serce, tak więc zdechł na
miejscu. Oglądam jego ciało – co w końcu mam innego do roboty? Widzę, że jego
tylna łapa jest spuchnięta, oblepiona zakrzepłą krwią i ropą. Zwierze po walce
z innym osobnikiem z jego sfory dostało zakażenia, więc tylko skróciłem jego
męki. Nie jest mi ani trochę przykro, ba nawet jestem z siebie zadowolony.
Wyjmuję broń ze zwłok i przemierzam las. Nagle słyszę szczekanie. Z pewnością
trafiłem na watahę dzikich psów. Stąd wziął się starszy. Wchodzę na drzewo i
oglądam igrające zwierzęta. Nagle jedna suka atakuje drugą, szarpią się.
Dostrzegam odrośniętego, choć nadal małego szczeniaka, przeżył jako jeden z
miotu. Jest ładny, biało-brązowo-czarny. Silniejsza samica rozszarpuje matce gardło,
a tamta dławiąc się krwią zdycha. Dziwne wydaje mi się to barbarzyństwo, wśród
ludzi zrozumiem, ale psów? Dostrzegam przyczynę zachowania silniejszej, psia
mama próbowała odebrać jej starą kość. Majtam nogami siedząc na konarze. Psica
obwąchuje szczenię i warczy. Marszczę brwi, szkoda takiego małego pieska. Moja
dłoń ląduje na wystruganej wcześniej broni, i po chwili morderczyni leży martwa
w kałuży krwi. Rozglądam się uważnie, czy wokół nie ma innych agresorów po czym
schodzę. Kopię ciało zwierzęcia w krzaki i podchodzę do bojaźliwego małego.
Podnoszę go za skórę na karku. Wije się piszcząc. Trzymając go w takiej pozycji
wracam powoli do domu. Zrobię z niego przydomka, jest jeszcze malutki i da się
go wytresować po swojemu. W końcu piesek uspakaja się, wkładam go do torby
którą mam przy sobie. W cieple maluch zasypia. Oddycham lasem... Idę spokojnie,
przyglądam się gniazdom ptaków, nie tylko kosogłosów, są tam także grubodzioby,
słowiki – które żyły już wtedy, gdy ludzie dopiero uczyli się tego, czym jest
ogień… Nagle słyszę wrzask. Doskonale znam ten krzyk, tą barwę głosu. „A ty, wiedziałeś,
że coś jest nie tak u mnie w domu. Nawet nie zareagowałeś”. Otwieram szeroko oczy. Tym razem cię nie
zostawię. Nie wiem co spowodowało, że Carmen wydała z siebie taki dźwięk, ale na
pewno jej nie zostawię. Biegnę. Gałęzie i liście biją mnie po twarzy, mija może
5 minut, ale ciągnie mi się to jak dekada. Zamieram. Widzę najprawdziwszego
króla lasu. Jest silny, ogromny, gdy stanąłby na dwóch łapach miałby ponad 2
metry wzrostu. Jednak teraz, stoi odwrócony do mnie tyłem… On je Carmen! Ten
widok sprawia, że działam błyskawicznie. Gdy jeden oszczep wbija się w grzbiet
niedźwiedzia już do rzutu przygotowuję drugi. Potwór odwraca się, rycząc, a
wtedy włócznia przebija jego głowę. Cholera jeszcze rzucana nerwami podbiega do
mnie i zwala z nóg łapą po czym zdycha. Dyszę ciężko, otrzeźwiają mnie jęki
Carmen. Podrywam się i podbiegam do niej. Na twarzy dziewczyny maluje się ból,
z oczu ciekną jej łzy. Przykładam rękę do jej policzka. Już dobrze – szepczę.
Patrzę na poszarpaną nogę dziewczyny. Nie dostał się do kości, ani mięśni,
jednak udo mocno krwawi. Ściągam koszulkę i nożem rozcinam ją w pół, tak by
powstał pasek. Zwijam go i zawiązuję nad raną dziewczyny. Rozglądam się i
chowam w krzakach broń. Podnoszę Carmen najdelikatniej jak się da i niosę ją do
jej domu. Dobrze, że mieszka na skraju lasu. Pukam ostrożnie w drzwi i zagryzam
wargi. Otwiera mi starsza kobieta, bardzo podobna do Carmen. Wydaje z siebie
stłumiony krzyk i zakrywa usta dłonią. Zaraz dołącza do niej ojciec dziewczyny.
Otwiera usta, zamyka je. Na jego czole pojawiają się głębokie zmarszczki.
- Proszę państwa… - mówię ostrożnie
– stojąc tak i się gapiąc jej nie pomożemy.
– Spuszczam wzrok. Ojciec Carmen kiwa głową i odsuwają się. Wchodzę do
domu i kładę ranną na sofie.
- Co się jej stało? – pyta matka.
- Zaatakował ją… niedźwiedź… -
Odpowiadam w miarę spokojnie, by nie spanikowali.
Kobieta siada obok córki i ukrywa
twarz w dłoniach. Słyszę jak łka. Pan Gray ubiera buty i wychodzi z domu.
- Idzie po ciotkę… Jest lekarzem –
tłumaczy mama Carmen. Kiwam głową. – A ty…?
Wbijam wzrok w podłogę.
- Heatron. Jestem z Jedynki.
Pani Gray załamuje ręce.
- Dlaczego ta dziewczyna wszystko
robi po swojemu? Polowania… Spotkania? Od początku było coś z tym nie tak, ale
nie myślałam, że wpadnie aż w takie tarapaty. – Płacze. Niezdarnie gładzę ją po
ramieniu próbując uspokoić. Mówię, że wszystko będzie dobrze… Do domu wchodzi
rodzina Carmen.
- Mam nadzieję, że nie siądą nam
na głowie strażnicy – mamrocze. Moje spojrzenie krzyżuje się z wzrokiem matki
Carmen.
- Dla twojego dobra, będzie
lepiej jeśli pójdziesz – mówi, przytakuję skinieniem głowy. – Dziękuję. –
Kończy szeptem. Słyszę pisk dzikiego psiaka, który wierci mi się w torbie.
Zupełnie o nim zapomniałem. Wychodzę szybko z domu i uciekam do rodzinnego
dystryktu. W ostatniej chwili przypominam o włóczniach. Zbieram je i uciekam.
To wszystko jest za trudne.
Chcę klnąć na cały świat, Panem i
cholerny Kapitol. Przez ich władzę nie mogę być z jedną z najważniejszych osób w
moim życiu, wtedy, kiedy jestem jej najbardziej potrzebny. Docieram do domu.
Wyjmuję psa z torby, włócznie rzucam w
kąt. Idę do kuchni i leję z kranu szklankę wody. Wypijam ją duszkiem i
opieram się o blat składając myśli. Kieruję wzrok na szczenię, leję mu na
głębszy talerz wody. Mlaska językiem i rozchlapując całość również go wypija.
Wycieram i biorę go do mojego pokoju. Moje myśli krążą wyłącznie wokół Carmen.
Cholera, cholera, cholera. Mam ochotę znowu spić się jak świnia, ale Faith
zamknęła pokój na klucz, który gdzieś schowała. Ech… Może to i dobrze? Rzadko
palę, ale teraz to nieuniknione. Siadam przy oknie i zaciągam się dymem z peta.
Zazwyczaj wydaje mi się to ohydne, ale teraz zaciągnięcie się papierosem
przynosi mi przyjemność. Nie wiem ile mam czekać. Nie chcę wiedzieć. Choć
staram się jak mogę z oczu mimowolnie ciekną mi łzy…