26 kwietnia 2014

Od Heatron'a - CD. historii Carmen

Spoglądam jej w oczy… Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Otwieram usta by ją przeprosić, a wtedy… Dziewczyna odwraca głowę, ku oknu. Spuszczam wzrok – już wszystko dla mnie jasne. Mam zniknąć z jej życia. Cofam się bezszelestnie i odbiegam w stronę lasu. Siadam na drzewie i podkulam nogi na szerokiej gałęzi. Przykładam do kolan głowę i w tej pozycji wpadam w odrętwienie. Budzi mnie śpiew ptaków, widzę jak na sąsiednim drzewie dwa kosogłosy wiją gniazdo. Uśmiecham się i nucę parę nut. Powtarzają je chętnie i podlatują w moją stronę. Wyciągam do nich rękę, samczyk siada na niej i ćwierka. Niebo jest jeszcze szare, do świtu zostało może 1,5 godziny. Wykorzystuję ten czas na poszukanie gałęzi i zrobienie z niej oszczepu. W kurtce kieszeni mam scyzoryk. Wyjmuję go i strugam włócznie z dwóch, prostych gałęzi. Miarowe zgrzyty uspakajają mnie, po godzinie dwa piękne oszczepy leżą w trawie obok mnie. Powycinałem w gładkiej korze różnorakie wzorki. Wezmę je do domu i zabarwię. Na jednym widać kwiaty, na drugim wzorki oplatające go na całej szerokości. Ostre zakończenia dzid są mocne i grube. Wbijam je w ziemię i patrzę czy nic się nie odgięło. Porządny oszczep z bukowego drewna powali człowieka, jelenia, a nawet i grubszego zwierza. Nie zauważyłem nawet kiedy, ale słońce wychyliło się już znad horyzontu. Kiwam z aprobatą głową – to idealna pora na polowanie. Wymykam się w głąb lasu Dystryktu Drugiego, kucam. Przywieram plecami do drzewa. Wytężam wszystkie zmysły, zwłaszcza wzrok i słuch. Staram się oddychać najciszej jak mogę. Widzę liście, które drgają zupełnie w inną stronę, niż reszta. Coś się tam przesuwa, chodź dość szybko. Czekam aż zwolni, zbliżam się powoli do celu. Skradam się, im jestem bliżej tym wolniej. Stworzenie zatrzymuje się, rzucam dzidą. Rozlega się skowyt. Podchodzę, i z zaciekawieniem patrzę co właśnie upolowałem. To brzydki, stary, brudny dziki pies. Oszczep przebił jego serce, tak więc zdechł na miejscu. Oglądam jego ciało – co w końcu mam innego do roboty? Widzę, że jego tylna łapa jest spuchnięta, oblepiona zakrzepłą krwią i ropą. Zwierze po walce z innym osobnikiem z jego sfory dostało zakażenia, więc tylko skróciłem jego męki. Nie jest mi ani trochę przykro, ba nawet jestem z siebie zadowolony. Wyjmuję broń ze zwłok i przemierzam las. Nagle słyszę szczekanie. Z pewnością trafiłem na watahę dzikich psów. Stąd wziął się starszy. Wchodzę na drzewo i oglądam igrające zwierzęta. Nagle jedna suka atakuje drugą, szarpią się. Dostrzegam odrośniętego, choć nadal małego szczeniaka, przeżył jako jeden z miotu. Jest ładny, biało-brązowo-czarny. Silniejsza samica rozszarpuje matce gardło, a tamta dławiąc się krwią zdycha. Dziwne wydaje mi się to barbarzyństwo, wśród ludzi zrozumiem, ale psów? Dostrzegam przyczynę zachowania silniejszej, psia mama próbowała odebrać jej starą kość. Majtam nogami siedząc na konarze. Psica obwąchuje szczenię i warczy. Marszczę brwi, szkoda takiego małego pieska. Moja dłoń ląduje na wystruganej wcześniej broni, i po chwili morderczyni leży martwa w kałuży krwi. Rozglądam się uważnie, czy wokół nie ma innych agresorów po czym schodzę. Kopię ciało zwierzęcia w krzaki i podchodzę do bojaźliwego małego. Podnoszę go za skórę na karku. Wije się piszcząc. Trzymając go w takiej pozycji wracam powoli do domu. Zrobię z niego przydomka, jest jeszcze malutki i da się go wytresować po swojemu. W końcu piesek uspakaja się, wkładam go do torby którą mam przy sobie. W cieple maluch zasypia. Oddycham lasem... Idę spokojnie, przyglądam się gniazdom ptaków, nie tylko kosogłosów, są tam także grubodzioby, słowiki – które żyły już wtedy, gdy ludzie dopiero uczyli się tego, czym jest ogień… Nagle słyszę wrzask. Doskonale znam ten krzyk, tą barwę głosu. „A ty, wiedziałeś, że coś jest nie tak u mnie w domu. Nawet nie zareagowałeś”.  Otwieram szeroko oczy. Tym razem cię nie zostawię. Nie wiem co spowodowało, że Carmen wydała z siebie taki dźwięk, ale na pewno jej nie zostawię. Biegnę. Gałęzie i liście biją mnie po twarzy, mija może 5 minut, ale ciągnie mi się to jak dekada. Zamieram. Widzę najprawdziwszego króla lasu. Jest silny, ogromny, gdy stanąłby na dwóch łapach miałby ponad 2 metry wzrostu. Jednak teraz, stoi odwrócony do mnie tyłem… On je Carmen! Ten widok sprawia, że działam błyskawicznie. Gdy jeden oszczep wbija się w grzbiet niedźwiedzia już do rzutu przygotowuję drugi. Potwór odwraca się, rycząc, a wtedy włócznia przebija jego głowę. Cholera jeszcze rzucana nerwami podbiega do mnie i zwala z nóg łapą po czym zdycha. Dyszę ciężko, otrzeźwiają mnie jęki Carmen. Podrywam się i podbiegam do niej. Na twarzy dziewczyny maluje się ból, z oczu ciekną jej łzy. Przykładam rękę do jej policzka. Już dobrze – szepczę. Patrzę na poszarpaną nogę dziewczyny. Nie dostał się do kości, ani mięśni, jednak udo mocno krwawi. Ściągam koszulkę i nożem rozcinam ją w pół, tak by powstał pasek. Zwijam go i zawiązuję nad raną dziewczyny. Rozglądam się i chowam w krzakach broń. Podnoszę Carmen najdelikatniej jak się da i niosę ją do jej domu. Dobrze, że mieszka na skraju lasu. Pukam ostrożnie w drzwi i zagryzam wargi. Otwiera mi starsza kobieta, bardzo podobna do Carmen. Wydaje z siebie stłumiony krzyk i zakrywa usta dłonią. Zaraz dołącza do niej ojciec dziewczyny. Otwiera usta, zamyka je. Na jego czole pojawiają się głębokie zmarszczki.
- Proszę państwa… - mówię ostrożnie – stojąc tak i się gapiąc jej nie pomożemy.  – Spuszczam wzrok. Ojciec Carmen kiwa głową i odsuwają się. Wchodzę do domu i kładę ranną na sofie.
- Co się jej stało? – pyta matka.
- Zaatakował ją… niedźwiedź… - Odpowiadam w miarę spokojnie, by nie spanikowali.
Kobieta siada obok córki i ukrywa twarz w dłoniach. Słyszę jak łka. Pan Gray ubiera buty i wychodzi z domu.
- Idzie po ciotkę… Jest lekarzem – tłumaczy mama Carmen. Kiwam głową. – A ty…?
Wbijam wzrok w podłogę.
- Heatron. Jestem z Jedynki.
Pani Gray załamuje ręce.
- Dlaczego ta dziewczyna wszystko robi po swojemu? Polowania… Spotkania? Od początku było coś z tym nie tak, ale nie myślałam, że wpadnie aż w takie tarapaty. – Płacze. Niezdarnie gładzę ją po ramieniu próbując uspokoić. Mówię, że wszystko będzie dobrze… Do domu wchodzi rodzina Carmen.
- Mam nadzieję, że nie siądą nam na głowie strażnicy – mamrocze. Moje spojrzenie krzyżuje się z wzrokiem matki Carmen.
- Dla twojego dobra, będzie lepiej jeśli pójdziesz – mówi, przytakuję skinieniem głowy. – Dziękuję. – Kończy szeptem. Słyszę pisk dzikiego psiaka, który wierci mi się w torbie. Zupełnie o nim zapomniałem. Wychodzę szybko z domu i uciekam do rodzinnego dystryktu. W ostatniej chwili przypominam o włóczniach. Zbieram je i uciekam. To wszystko jest za trudne.
Chcę klnąć na cały świat, Panem i cholerny Kapitol. Przez ich władzę nie mogę być z jedną z najważniejszych osób w moim życiu, wtedy, kiedy jestem jej najbardziej potrzebny. Docieram do domu. Wyjmuję psa z torby, włócznie rzucam w  kąt. Idę do kuchni i leję z kranu szklankę wody. Wypijam ją duszkiem i opieram się o blat składając myśli. Kieruję wzrok na szczenię, leję mu na głębszy talerz wody. Mlaska językiem i rozchlapując całość również go wypija. Wycieram i biorę go do mojego pokoju. Moje myśli krążą wyłącznie wokół Carmen. Cholera, cholera, cholera. Mam ochotę znowu spić się jak świnia, ale Faith zamknęła pokój na klucz, który gdzieś schowała. Ech… Może to i dobrze? Rzadko palę, ale teraz to nieuniknione. Siadam przy oknie i zaciągam się dymem z peta. Zazwyczaj wydaje mi się to ohydne, ale teraz zaciągnięcie się papierosem przynosi mi przyjemność. Nie wiem ile mam czekać. Nie chcę wiedzieć. Choć staram się jak mogę z oczu mimowolnie ciekną mi łzy… 

https://fbcdn-sphotos-h-a.akamaihd.net/hphotos-ak-ash3/t1.0-9/552793_321057547976779_421491989_n.jpg

25 kwietnia 2014

Od Carmen - CD. historii Heatron'a

Budzę się nagle, tak jak kilka dni temu. Spocona i przerażona. Ponownie miałam koszmar. Sięgam na oślep po butelkę z wodą, kiedy ją odnajduję odkręcam korek i biorę łyka. Od razu czuję się lepiej.
Ocieram dłonią spocone czoło, po czym ponownie kładę głowę na gorącej poduszce. W jednej chwili obiega mnie lodowaty dreszcz. Zamykam oczy, lecz jest mi tak ciepło, że zdejmuję koszulę nocną i zostaję w samych majtkach. Głupio będzie jak ktoś wejdzie do mojego pokoju rano i zobaczy mnie prawie rozebraną, więc wędruję na palcach do komody. Wyjmuję z niej luźny stanik uszyty z koronki. Akurat pasuje do spodu, ma ten sam odcień białej perły. Bielizna świetnie współgra z odcieniem mojej skóry. Kiedy wracam do łózka słyszę ciche pukanie do drzwi. Ignoruję je jednak, bo czasami mam jakieś zawroty głowy i słyszę dziwne dźwięki, typu szlochanie, szepty... Podchodzę do okna. Blask księżyca otula moje ciało. Wpatruję się w gwiaździste niebo, które lśni niczym diamenty. Wzdycham żałośnie. Do głowy wpadają mi zdarzenia sprzed kilkunastu godzin. Zaczynam wpatrywać się w parapet i muchę leżącą bezwładnie w kącie marmurowego blatu. Wtem moją uwagę przykuwa poruszający się obiekt za oknem. Na początku myślę, że to bezdomny, ale kiedy wychodzi z cienia rozpoznaję rysy jego pięknej twarzy.
Więc to on uderzał w drzwi.
Niespokojna wybiegam najpierw z pokoju, potem lecę jak opętana po schodach, a na koniec rzucam się na drzwi. Starałam się być cicha, jednak wątpię, że mi się to udało.
Cień się odwraca na odgłosy kroków. W samych gaciach i biustonoszu staję przed Heatronem. Noc jest dość ciepła, jednak nie tak jak oczy chłopaka. Z błękitnej szarości zamieniły się w czarne jak otchłań dziury. Wpatrujemy się w siebie w milczeniu. W oddali słychać wycie wilków, dziś pełnia. Sama nie wiem, czy jestem zła, czy raczej smutna i nawet nie wiem dlaczego zbiegłam na dół. Het powoli kieruje się w moją stronę. Odruchowo zwracam głowę w kierunku okna rodziców, na szczęście śpią. Gdy odwracam głowę nie widzę przed sobą nikogo. Miejsce, w którym stał przed chwilą Heat przepełniło się teraz pustką i szelestem unoszących się na wietrze liści. Podmuch wiatru delikatnie smaga moimi włosami. Nabieram powietrza, ledwo powstrzymuję się od wybuchu płaczu. Przed chwilą go widziałam, a teraz zniknął. Upadam na kolana, czarna ziemia brudzi całe moje nogi, dostaje się pod paznokcie. Garbię się, wyglądam potwornie, mogłabym być świetnym przykładem nędzy.
Niespodziewanie ktoś klęka obok mnie. Odgarnia zwisające włosy za ucho i zaczyna głaskać po policzku. Kilka kosmyków zostało nieruszonych. Wzdrygam się, aczkolwiek czuję się bezpiecznie, gdyż wiem kto koło mnie przysiadł. Znam te sprawne, lecz miękkie ruchy, twarde i szorstkie opuszki palców oraz żar bijący od tego ciała. Czuję jak moja poobijana od wczorajszego dnia sylwetka powoli się kruszy, albo jakby zaraz miała pęknąć. Nigdy nie potrafiłam panować nad emocjami. Te ostatnie dni mnie bardzo zmieniły.
Wątpię, że na lepsze.
Z oschłej dziewuchy zrobiłam się bardzo sympatyczną dziewczynką.
Pewnie minęło wiele minut, bo choć trochę flegmatycznie, tata mnie szturcha, po czym podnosi i zanosi do pokoju. W ostatniej sekundzie udaje mi się zaobserwować blask w krzakach przed domem, zanim zamykają się za nami drzwi. Nie mam siły do wstania i ponownego wpatrywania się w ścieżkę, na której z pewnością niczego już nie zobaczę. Zasypiam w nadziei, że gdy się obudzę, o wszystkim zapomnę.
Długi sen pomógł mi ochłonąć, niestety nie na tyle, żeby nie myśleć o nocnym zajściu. Mam huśtawkę nastrojów. Chcę płakać. Chcę się śmiać. Chcę krzyczeć. Chcę się radować. I chcę to wszystko wyjaśnić. Bardzo bym chciała nie pójść tamtego pieprzonego dnia do lasu. Może moje życie nadal byłoby takie klarowne jak przedtem? Kiedy wstaję potworny ból przeszywa moje mięśnie oraz kości. Przygryzam wargi tak mocno, że zmieniają kolor. Całe moje ciało jest posiniaczone, rodzice zaraz będą pytać co się stało. Za wyjątkiem taty. On nigdy o nic nie pyta, nigdy nic go nie obchodzi, tylko on sam. W sumie to dobrze, przynajmniej będę mogła udzielać mniej głupich odpowiedzi. Dźwigam się z łóżka, muszę zażyć kąpieli, moje nogi wyglądają jak zachmurzone niebo podczas burzy. Trochę fioletu, granatowego, czerni, brązu i żółci. Zaplatam włosy w luźny warkocz. Każdy, nawet najdrobniejszy ruch sprawia mi niesamowity ciężar. Odechciewa mi się żyć. Raptownie czuję dziwne ukłucie w sercu. To wszystko wina Chica.
Gdyby nie moja uroda... I ta moja skromność oczywiście. - myślę.
Ruszam powolutku do łazienki, aby się umyć. Przy drzwiach do toalety wypuszczam powietrze z płuc. Umyta, a także ubrana w czyste ciuchy udaję się do kuchni. Schodzenie po schodach wydawało mi się łatwe. Aż do tej chwili. Kiedy zbiegałam po nich wieczorem nie myślałam o bólu, który teraz jest jedyną moją myślą. Na dole czekają rodzice. Ich zatroskane miny są tak wymowne, że to aż podejrzane.
- Zrobiłam ci śniadanie. - zaczyna łagodnie mama.
- Dzięki. - uśmiecham się.
Po zjedzeniu kanapek z czymś na rodzaj pasztetu postanawiam wyjść trochę na dwór. Na pewno nie do lasu. Z rękami w kieszeniach spodni idę do miasta. Nawet ten gest kojarzy mi się z Heatronem. Ale nie tylko z nim. To również głupi pocałunek. Zmęczona życiem siadam na ławce przy Placu. Obserwuję mijających mnie ludzi. Rzadko tu bywam i dobrze się z tym czuję. Ale czas na zmiany. Muszę zacząć szukać pracy, w końcu jestem pełnoletnia, to może gdzieś znajdę jakąś robotę? Choćby na kilka miesięcy. Przez szare niebo wydostają się cienkie promienie słońca. Wszystko powoli nabiera kolorów. Naprzeciwko mnie siadają zakochani. Zaczynają się obściskiwać i całować. Nie mogę wątpić w ich miłość. To szczere uczucie, którym... ja obdarzam pewnego mężczyznę.
Godzinę później stoję na granicy lasu. Coś mnie tam przyciągnęło, wyczuwam kłopoty. Nie mogę biegać, więc są spore szanse, że umrę oddalając się od ścieżki. Zanurzam się w głębinie zieleni. Pąsowe kwiaty zakwitły tuż obok mahoniowych. Stworzyły ładną, igrającą ze sobą kompozycję. Przypomniały mi się moje siniaki. Nagle zabolały mnie miejsca, w których widnieją różnobarwne plamy na ciele. Idąc dalej potykam się o korzeń drzewa. Jak zwykle niezdarna. Ręce mi się trzęsą, coś właśnie skapnęło przed moim nosem. Mam przed oczyma tylko jeden obraz. Krwawą, powolną śmierć. I moje ciało rozszarpane na strzępy. Kulę się w nadziei, że najpierw rzucą się na kark. Podnoszę lekko głowę, jest gorzej niż myślałam. Jest jeden. Nigdy wcześniej go nie widziałam na własne oczy. Krążyło wiele plotek o jego istnieniu, nie przypuszczałam, że przywędruje aż do dwójki, gdzie jest jeden malutki las. Akurat ja mam okazję go ujrzeć. Ale nie zabić. To ja dziś stałam się ofiarą. Ofiarą niedźwiedzia. Wrzeszczę i płaczę. Czuję ciepły oddech zwierzęcia, słyszę jak kłapie paszczą. Pod twarz podsuwa mi swoje długie pazury. Cała drżę. Serce wali mi jak młot.
A więc tak zakończę swój żywot.
Jako bezbronna, posiniaczona dziewczyna, która nigdy nie powiedziała chłopakowi o tym co do niego czuje. Niedźwiedź powoli rozszarpuje moje udo. Właściwie tylko je skubie, ale mam wrażenie, że oderwał mi płat nogi. Mam już mroczki przed oczami. A co jeśli odchodzę? Przestaję czuć wszystkie kończyny. Tracę przytomność.
Modlę się o ratunek.

Heatronie, ciekawe czy mnie znajdziesz?

Od Heatron'a - CD historii Carmen

Patrzę zszokowany obrotem spraw. Mój wzrok wędruje z jednej twarzy na drugą. Chick. Carmen. Mabs... Czy Lena? Przymykam oczy i próbuję uporządkować myśli. Wszystko wraca do normy gdy Carm całuje Chicka. Podnoszę się gwałtownie, nie liczę ze słowami.
- TY GŁUPIA SUKO! - wrzeszczę - Czemu wpierd*alasz się w moje życie?! Na początku uprzejma, polowania, treningi, potem jakaś cholerna miłość, przyjaźń! Znikasz sobie w salonie z jakimś kutafonem, na moich oczach z nim obmacujesz i jeszcze dziwisz, że nie lecę ci na pomoc bo ruszyłaś zasłoną?! Puknij się w głowę! A teraz masz śmiałość bezczelnie tu przyłazić i mi wyrzucać?! ZA KOGO TY SIĘ UWAŻASZ?!!! - Nastaje dziwne milczenie, emocje ze mnie uchodzą. Uświadamiam sobie, co właśnie do niej powiedziałem. Dziewczynie w oczach stają łzy. A niech sobie ryczy... Co mnie to obchodzi?
Nagle odbiega.
Zaciskam usta, jak mogłem się tak zachować? Co ja zrobiłem? - pytam się głupio w myślach. Wzrokiem rejestruję, że Chick za nią nie podąża, tylko pomaga wstać Mabs... to znaczy Lenie wstać. Biję się dłonią w czoło. Co za palant. Nie lepszy ode mnie.
Myślę, co zrobić. Czy przyjmie moje przeprosiny od razu? Nie, lepiej będzie dać jej ochłonąć. Chwila, gdzie ona pobiegła?
W stronę lasu.
Ku watasze.
Pełnej wilków.
Gotowych rozszarpać ją w kilkanaście sekund.
Już nie myślę, po prostu puszczam się za nią biegiem. Doganiam ją stosunkowo szybko. Łapię za długą bluzkę i odciągam. Szamocze się.
- Zostaw mnie! - woła. Podnoszę ją i cofam się szybko, jesteśmy na skraju kniei.
- Ciii... - mówię spokojnie, aczkolwiek stanowczo. Nagle wbija mi paznokcie w policzek i przesuwa po nim mocno pozostawiając 3 równe kreski. Krzyczę i puszczam ją, dotykam dłonią lica, po palcach spływa mi krew. Wycieram rękę w spodnie i chwytam ją za ramiona.
- Carmen, uspokój się - szepczę.
- Nienawidzę cię - odpowiada - zostaw mnie w spokoju.
Spuszczam głowę i zagryzam wargi. Po chwili spoglądam dziewczynie w oczy. Przerywa nam Chick, który znikąd wyrósł obok mnie.
- Chodź, Carmen - rzuca luźno. Ona nic nie mówiąc odchodzi z nim. Ten widok odbiera mi mową, znikają w zaroślach, od tak. Rozdziawiam usta i patrzę za nimi jak idiota. Co się właśnie stało?
Nawet nie wiem kiedy pojawiam się w domu. Faith nie ma.
Może to i dobrze?
Wycieram zakrwawiony policzek ręcznikiem. Mam wrażenie, że całe moje życie rozsypuje się w kawałki? Mam ochotę zamknąć cię w pokoju i rozwyć, jak wtedy, gdy zmarł ojciec.
To przecież nie ma sensu.
Wchodzę do zamkniętego pokoju rodziców, wpada tu trochę światła zza zaciągniętej zasłony. Kurz osiadł na szafce nocnej z zdjęciem mamy. Podnoszę je i oczyszczam ręką. Przez chwilę tępo gapię się na pamiątkę po czym rzucam nią o podłogę. Łzy wściekłości spływają mi po twarzy, mieszając się z krwią i szczypiąc boleśnie. Otwieram niewielki barek stojący przy komodzie i wyciągam pierwszą lepszą butelkę. Odkręcam i piję z niej duszkiem.
Chcę się upić na sztywno, już nic nie ma sensu.

Budzę się w łóżku rodziców. Co ja tu robię? Łupie mnie niemiłosiernie w głowie, rozmazuje mi się wzrok. Lampa troi się w oczach. Cholernie chce mi się pić. Dostrzegam obok siebie szklankę z wodą? Co ona tu robi? Stała tak przez 5 lat i nie wyparowała? Wyciągam do niej z trudem rękę i chcę podnieść do ust. Piję zaledwie kilka łyków, po czym szkło wypada mi z ręki i z hałasem upada na ziemie. Dźwięk szumi mi w uszach, próbuję sobie przypomnieć co się wczoraj stało.
Mabs. Carmen i Chick. Lena. Las.
To wszystko jest chore. Nagle drzwi uchylają się, do środka cicho wchodzi siostra.
- Heatron? - pyta cicho. Siada obok mnie, mówi coś i wychodzi. Leżę bez ruchu, po godzinie wstaje i idę do łazienki. Jest mi niedobrze, opieram się o umywalkę i przykładam czoło do lustra. Jest przyjemnie zimne. Po chwili schodzę na dół. Siostra robi sobie w kuchni śniadanie. Odsuwam krzesło i na nie opadam. Kładę głowę na rękach.
- Aż tak źle?
Mamroczę w odpowiedzi. Podchodzi do mnie z wilgotną ściereczką i obmywa mi twarz.
- Dobrze, że mam chociaż ciebie - mruczę pod nosem.
Faith kręci głową i nalewa mi herbaty, siada naprzeciw mnie i czyta gazetę. Wypijam napój i idę się umyć.
Pod koniec dnia siadam z książką na parapecie i pocieszam się myślą, że z pewnością nie tylko ja jestem na takim kacu.
Chcę przeprosić Carmen, ale nie umiem.
Rzucam książkę na łóżko i zakładam koszulę. Wychodzę cicho z domu i idę ku granicom Dystryktu Pierwszego. Biję się z myślami pod domem Carmen. Księżyc jest zasłonięty ciemnymi chmurami i panuje wokół mnie ciemność. Wzdycham i pukam parokrotnie w drzwi.

Carmen?

24 kwietnia 2014

Od Carmen - CD. historii Heatron'a

- CHICK!! - wrzeszczę.
On zakrywa moje usta dłonią i zaczyna rozbierać. Niechcący gwałtownie odsuwam firankę, a kątem oka zauważam Hetrona.
- CHICK, PRZESTAŃ!!! - nadal protestuję silnie się wydzierając.
- Carmen, chcę tego. - uśmiecha się szyderczo.
W pół leżę, w pół siedzę na parapecie, w samej bieliźnie, roztrzęsiona i przerażona jak nigdy dotąd. Jesteśmy w nieumeblowanym pokoju, w którym znajduje się tylko duże łóżko.
Co za ironia losu.
Szarpię się na wszystkie strony, piszczę, krzyczę, kopię... Nadaremno. Skąd Chico wiedział, że rodzice wrócą późno i wszyscy będą na Placu? No dobra, z tym drugim to wszyscy wiedzieli...
Nadal oparta o podokiennik widzę smukłą, dobrze zbudowaną, świetnie umięśnioną sylwetkę na wpół nagiego chłopaka. Przełykam głośno ślinę, w tym samym momencie przyjaciel zamyka na klucz drzwi od pokoju. Odwraca się i szybko do mnie podchodzi. Żar bijący z jego ciała momentalnie mnie pochłania. Czuję jego oddech, po chwili znowu się całujemy, i choć nie protestuję, to bardzo się boję. Gdy otwieram oczy jestem goła. Zupełnie goła, razem z Chice'm. Przysuwa się do mnie blisko. Nagle łapie za biodra i rzuca mną na łóżko. Znowu wrzeszczę.
To gwałt.
Pocałunki, ból, rozkosz, to wszystko sprawia, że zapominam na chwilę o całym świecie. A gdy sobie o nim przypominam i czuję jak mój kumpel z zawzięciem masuje piersi. Nie wytrzymuję, jak można stracić dziewictwo z kimś takim?
Myliłam się co do niego.
Był moim przyjacielem, moją przystanią. Kochałam go jak brata, a teraz? Teraz to co on ze mną robi jest nie do pomyślenia. Na początku udaję, że to mi się podoba, ale tak na prawdę rozmyślam nad planem ucieczki, skrzywdzeniem Chica, aż w końcu odnalezienia Heatrona.
- Chic. - wzdycham z rozkoszą. - NIENAWIDZĘ CIĘ! - po tych słowach wstaję, okładam go pięściami aż do nieprzytomności. On też mnie uderzył, czuję, że jutro będę miała niezłe siniaki.
Pospiesznie się ubieram, pieką mnie poliki, całe ciało. W dom nie mogę zostawić nagiego faceta, co by było, gdyby jednak ktoś z moich podopiecznych wrócił wcześniej do domu? Katastrofa. Niechętnie ubieram "gwałciciela" w pokoju. Myślę sobie, dokąd poszedłby Heatron, albo gdybym ja poszła, gdybym ja nim była. Na początek do głowy wpada mi siłownia, nie wiem dlaczego, ale zaraz odrzucam ten pomysł. Chwilę później zastanawiam się skąd przyszedł Het kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy. Od strony starego cmentarza. Ale on tam? Wykluczone. Może błąka się po lesie i strzela do wiewiórek?
Przed drzwiami domu moją głową zaprząta nowa myśl, nowe pytanie. Dlaczego do jasnej cholery, Heatron nie zareagował? Musiał słyszeć moje wołanie. Musiał również widzieć ruch firanki.
Robię krok, a wtedy coś wciąga mnie do środka.
Ciemność, wszystko jest rozmazane, na kilka chwil tracę świadomość. Gdy się budzę, czuję mrowienie w nadgarstkach. Machinalnie odwracam głowę w kierunku jednej z dłoni. Zostałam brutalnie przywiązana do łóżka. Oczywiście wiem przez kogo. Jest jednak jeden plus. Nie jestem naga. Wodzę wzrokiem po pokoju. Nikogo nie widzę, zamykam oczy. W denerwujących sytuacjach staram się liczyć do dziesięciu. Na pięć drzwi się otwierają, razem z nimi moje ślepia.
- Byłaś bardzo niegrzeczna. - Mruczy Chico. - Wiesz co się robi z niegrzecznymi dziewczynami? - ciągnie dalej.
- A wiesz co się robi ze Strażnikami Pokoju takimi jak ty? - odparowuję.
Lodowate, ale i zarazem figlarne spojrzenie przeszywa mnie na wylot. Złoto drąży w błękicie. Nie, to nie dzieje się na prawdę. Coś mi się pomyliło. Zaraz po rozluźnieniu węzłów zaczynam szczypać się do krwi w lewą rękę. Łzy kapią na drewniane panele, robi mi się słabo. Chic się do mnie przysuwa. Chwila ciszy jest bardzo niezręczna. Jednak mam
pytanie, które muszę zadać. Słowa same cisną mi się na język.
- Dlaczego to zrobiłeś? - szepczę
Nie odpowiada. Patrzy na mnie, ale nic nie mówi. Wyciera tylko spocone dłonie o pościel. Kurczowo ściskam kawałek mojej bluzki. Niespodziewanie kąciki jego ust lekko się wygięły.
- Carmen, nie wiem.
Tak. Nie wiesz. Ale ja wiem, że jesteś dupkiem.
- Jak to nie wiesz?
- Nie umiem tego opisać. - odwraca głowę.
- Oj mów. - nie wytrzymuję.
- Od zawsze mi się podobałaś. - wzdycha. - I ja od zawsze o tym marzyłem. - zawiesza głos. Chcę mu przerwać, niestety mnie wyprzedza. - Wiem co sobie myślisz... Że to patologia. Rób co chcesz. Ja cię przepraszam. Chciałem, lecz nie w tak okrutny sposób. - zaciska usta. - A kiedy zobaczyłem cię z tym chłopakiem. Byłem tak zazdrosny, że nie wiedziałem co zrobić.
Blednę. Boże, pomocy. Ratunku, niech mnie ktoś ocali. Odnoszę wrażenie, że spadam w dół bezdennej przepaści. Lecę i nie wiem co czeka mnie na dole. Jedyne co przychodzi mi do głowy to przytulenie się do Chicka.
To nie ma sensu.
- Wybaczam ci, bo przyjaźnimy się od tak dawna, że... Nawet po takim incydencie jestem w stanie o tym zapomnieć. - co ja wygaduję?

Pół godziny później idziemy do lasu. Nie wiem jak to możliwe, aczkolwiek jest normalnie, tak jak rano. Gdzieś w oddali słyszę szepty. Dochodzą z cmentarza. Gdy wychwytuję jeden głosów i udaje mi się go rozpoznać wpadam w frustrację. Zaciskam pięści. Chwytam za rękę Chicka, biegniemy do odgłosów.
Staję jak wryta.
Heatron mizia się z moją siostrą cioteczną?!
- Lena?! - wołam z niedowierzaniem.
Zakochani odwracają wzrok w tym samym momencie. Na mój widok rozdziawiają usta.
- Jezu słodki. - szepcze dziewczyna ledwie słyszalnie. - Carmen, co ty tu...
- Raczej co ty tu z nim. - wskazuję oskarżycielsko na Heta.
- Zaraz, Mabs?! Co się tu dzieje?! - woła oburzony.
- Jaka Mabs? Lena, ty się podszywałaś pod kogoś?!
Ona ukrywa twarz w dłoniach, szlocha niemiłosiernie głośno.
- A ty. - zwracam się do kumpla od polowań. - Widziałeś, że coś jest nie tak u mnie w domu. Nawet nie zareagowałeś.
Kieruje mną pycha, żądza zemsty.
Niech Heatron myśli sobie co chce.
Obejmuję policzki Chica i soczyście całuję jego wargi.

Heatronie? :)

Od Heatron'a - CD. historii Carmen

Śmieję się, ale pod maską rozbawionego do łez ukrywam złość. Jak taki mały dupek ma szanse U NIEJ? Co sobą reprezentował? Faith określiła by go mianem "ciepłych kluch". Raczej Carmen nie poleci na pantoflarza. Chick nie był jakiś brzydki, ale co tu wiele mówić... Dziewczynie takiej jak ona potrzebny jest facet z jajami. I tyle. Mrużę oczy i piorunuję strażnika wzrokiem. Wyciągam rękę z kieszeni i odgarniam włosy do tyłu. Rzucam Carmen przeciągłe spojrzenie po czym oddalam się od nich. Wchodzę do niewielkiego, kolorowego sklepu ze słodyczami. Mieszkańcy Dwójki są nieźli w wyrabianiu słodyczy, zwłaszcza jednych zwanych żelkami. Ja to nazywam mordolepy, no ale cóż. Moją uwagę przykuwa zmiana sprzedawcy, gdzie jest Tnabis? Zamiast niej za ladą stoi mężczyzna z brodą. Marszczę zdezorientowany brwi. Widząc moje zakłopotanie kasjer tłumaczy, że Tnabis wzięła chorobowe. Przytakuję, kupuję trochę cukierków i wracam co siebie. Właściwie powinienem odwiedzić jeszcze Rayę, jednak Chick i Carm tak mnie roztroili, że zupełnie odeszła mi ochota na wszystko. Gdy przechodzę obok domu dziewczyny wolę sobie nie wyobrażać co robią. Zatrzymuję się, ale gdy widzę że firanka drgnęła gwałtownie natychmiast ruszam do domu. Odsuwam od siebie wszystkie głupie myśli i w ciągu pół godziny pokonuję drogę do domu. Rzucam zakupy na półkę w ganku, słyszę gdakanie siostry i jej przyjaciółeczki. Kwoki. Zostawiam kurtkę i wychodzę. Ciepłe, kwietniowe słoneczko grzeje, na niebie unoszą się delikatne chmurki. Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Nie mam zamiaru iść na trening bo przy dzisiejszym obrocie spraw mógłbym zrobić komuś krzywdę. Nawet nie wiem kiedy zszedłem na inną drogę, jest wybrukowana, stara, porośnięta mchem. Mijam nic nie znaczące dla mnie posągi. Docieram do dwóch, właściwie jednego, są tak blisko siebie. Dotykam szarej, gładkiej płyty. Odczytuję starty, złotawy napis wykuty w kamieniu.

Theonie i Malcolm Grathe

Zaciskam zęby na wardze, czuję w ustach nieprzyjemny smak krwi. Siadam naprzeciw grobu rodziców. Wbijam wzrok w szare, wypłowiałe zdjęcie ojca. W głowie szumi mi pustka. Nie przychodzę tu często. Nie pamiętam jak zmarła mama. Pamiętam tatę, stojącego przy oknie. Z oczu spływały mu łzy. Miałem 3 lata. Podszedłem do niego i objąłem jego barczyste ciało. Podniósł mnie i przytulił, mocno. Spytałem czemu jest smutny. Odpowiedział, że dlatego, że nie może znaleźć mamy. Odparłem mu, żeby się nie martwił, bo skoro on nie znalazł, to może mi się uda. Uśmiechnął się wtedy, po czym wziął mnie za rękę i poszliśmy do cioci. Tam zobaczyłem ją po raz pierwszy. Moją siostrę. Była malutka, z ciemnymi oczami i blond włosami wijącymi się na wszystkie strony. Gdy miałem 11 lat poznałem prawdę. Theonie zmarła przy porodzie. Faith dowiedziała się dużo później. Kilka miesięcy po tym ojca potrącił samochód. Zostaliśmy sami... Ponownie trafiliśmy do ciotki. Gdy skończyłem 16 lat wróciliśmy do domu po ojcu. 
Słońce chyli się ku zachodowi, a ja wcale nie mam ochoty wracać. Patrzę jak ostatnie promienie znikają i nastaje ciemność. 
- Heatron? - słyszę. Odwracam głowę. - Wiedziałam, że cię tu znajdę. 
Klęka obok mnie i dotyka mojej opartej o ziemię dłoni. Ściskam ją lekko. 
- Jeśli chcesz, mogę zostawić cię samego - proponuje ostrożnie.
Kręcę w odpowiedzi głową. Dziewczyna przysiada się wygodniej i przytula do mojego ramienia. Obejmuję ją i czuwamy w ciszy. Mam ciągłe wrażenie, że ktoś jest obok, komuś jestem potrzebny bądź ktoś ma mi coś do powiedzenia. Albo ktoś mnie szuka.
- Od dawna tu siedzisz? - szepcze swoim miękkim jak aksamit głosem.
- Nie. - Odpowiadam równie cicho. Głaszczę ją delikatnie po policzku. Cieszę się że po prostu jest.
Przyciąga moją twarz do swojej i patrzy mi głęboko w oczy. Muskam ją lekko wargami i odgarniam z czoła kosmyk jasnych włosów. 
- Chyba cię kocham - mówi cicho.
- Ja ciebie chyba też, Mabs. - Mruczę.

A jak leci u ciebie, Carmen? :P

Od Carmen - CD. historii Heatrona

Na początku każdy czuje lęk i każdy próbuje się go pozbyć. Bez względu na starania, zawsze się trochę boimy.
Mój oddech jest nierówny, sapię ciężko, lecz coś świta mi w głowie. Słyszę ciche klęcie Heatrona, po czym w ostatniej chwili udaje mi się go przycisnąć do ziemi. Zaczynam wpatrywać się w skafander jednego ze strażników, drugi gdzieś odchodzi i macha na pożegnanie pierwszemu. Nadal słychać powarkiwanie wilków, ale wiem, że przemieszczają się po lesie wyjątkowo szybko i zaraz bór umilknie. W jednej chwili podnoszę się gleby, tak sprawnie, aby Heatron nie mógł mnie złapać. Posyłam mu wymowne spojrzenie.
- Chico? - mówię speszona.
- Carmen? - odwraca się natychmiastowo na mój głos.
- Och, już myślałam, że po nas. Strasznie się wystraszyłam. - tulę się do chłopaka, obejmuję go bardzo mocno.
- Zaraz... Nas? - pyta
Odwracam się wskazując brodą na Heatrona. Stoi oparty o pień drzewa i nas obserwuje. Chico przesuwa po nas wzrokiem. Najpierw długo wpatruje się w Heat'a, później zajmuje się mną. Niedługo potem zdejmuje hełm strażnika pokoju. Jego złote oczy są fascynujące, takie idealne...
- To nietutejszy. Czemu się z nim zadajesz? - pyta trochę za głośno.
- Ej, wypraszam sobie! Żeby mówić o mnie w taki sposób! - mój towarzysz polowań wstaje, podchodzi gwałtownie do nas. Dławię w sobie wrzask, Chico obrywa pięścią prosto w krtań. Spluwa krwią na mech.
- Właśnie zdobyłeś moje uznanie. - prostuje się.
Heatron jest wyraźnie zdumiony jego słowami. Przed chwilą przywalił mu z całej siły, a teraz jest za to chwalony? W Jedynce pewnie by go skarcili.
Albo zabili.
Nie wiem, nie mieszkam tam, ale po jego minie wnioskuję, że mogłoby tak być.
- No więc...? - zaczynam nieśmiało. - My, czyli ja z Heatronem już pójdziemy. Mamy indyki i coś musimy z nimi zrobić. Albo poczekaj na nas, to pójdziemy razem.
- Przecież ja nie jestem stąd. - wtrąca się Het złośliwie mierząc Chick'a wzrokiem.
Na śmierć zapomniałam.
- O Boże, no tak. - uderzam się dłonią w czoło. - Chick, zaczekaj tu chwilę, pójdziemy po torby i ja zaraz wrócę. - uśmiecham się miło.
Ruszamy w stronę łupów, kiedy sięgamy po torby muskamy się przypadkowo palcami. Serce zaczyna mi kołatać. Przyciskam do piersi torbę. Wpatrujemy się w siebie chwilę, aż w końcu Heatron mówi:
- Do zobaczenia. - na te słowa spuszczam lekko głowę.
On ją delikatnie unosi szorstkimi, nieco stwardniałymi opuszkami palców. Chyba się zarumieniłam, czuję jak moja krew staje się wrzącym wulkanem.
- Do zobaczenia. - odpowiadam cicho.
Wracam do Chica, po drodze oglądam się za Heatronem i widzę jak świetnie radzi sobie z przedostaniem się na drugą stronę przez płot. Wzdycham ciężko.
- To idziemy. - mówię.
Torba jest ciężka, ale jakoś daję radę dodźwigać ją do domu. Pod drzwiami żegnamy się szybko, właściwie tylko krótkie "pa" i znikamy sobie z oczu.
Wpadam zmordowana do kuchni, rzucam indyka na stół. Zostawiam go mamie, ona wie jak się nim zająć. Wracam do sieni, przeglądam sobie zdjęcia za czasów mojej młodości. Czasami lubię wrócić pamięcią do tamtych dni. Z brudną torbą pod pachą idę do mojego pokoju, po drodze spotykam tatę, więc pytam:
- Ej, kto przewiesił obraz w salonie?
- Ja, a co? - dziwi się.
- No bo tamten był lepszy, a ten co teraz wisi... On... - zatrzymuję się na chwilę. - Jest paskudny. - wyduszam z siebie.
- Skoro ci się nie podoba, to go zmień. - wzrusza ramionami, po czym daje mi mokrego buziaka w policzek i idzie robić swoje.
Jeżeli naprawdę mogę powiesić tam obraz, który będę chciała, to dziś pójdę do sklepu i coś wybiorę. Nie jest jeszcze późno, bo około trzynastej. Torbę zostawiam na komodzie, a sama padam na łóżko. Na widok poroża wzbiera się we mnie duma. Idealnie je wyszlifowałam.
Godzinę później udaję się do pobliskiego sklepu z różnymi śmieciami, których nikt już nie chciał. Czasami zdarza mi się tam
kupować na prawdę fajne rzeczy. Może i tym razem znajdę tam coś wartego uwagi? Otwieram drzwi, jak zwykle słyszę uderzający w ucho dźwięk dzwonka.
- Och, kogo ja widzę! Carmen, witaj. - zza lady wita mnie tłusta kobieta o imieniu Raphiel. Jest dość sympatyczna i to chyba jedyna dorosła (nie licząc moich rodziców), która mnie lubi.
- Witaj. - uśmiecham się. - Masz może jakieś obrazy?
- Oczywiście. - Tam gdzieś powinny być. - wskazuje palcem w lewy, odległy kąt sklepu.
Już na pierwszy rzut oka widzę, że nic się nie sprzedało, i że wyjdę z pustymi rękoma. Kiedy nagle w oczy rzuca mi się prawdziwe arcydzieło. Bez namysłu rzucam się w stronę obrazu, chwytam go i idę chwiejnym kokiem do kasy.
- Kupuję! - jeszcze raz się uśmiecham.
- Nie sądziłam, że ktoś to zechce. - patrzy na mnie dziwacznie, z nieco przechyloną głową. - Weź to, i tak mi zalegało, więc nie będę się martwić.
- To bardzo miłe, dziękuję!

Zdejmuję szkaradny obraz, tudzież zakładam nowy skarb. Bynajmniej tamten nie pasował do wystroju salonu. Jakieś obleśne żółte kwiatki. W pewnej chwili mój zachwyt ustępuje przerażeniu. Ktoś puka do drzwi. Znowu jestem sama, bo tata gdzieś poszedł, a mama udała się do ciotki, w końcu blisko od niej do lekarza. Kiedy otwieram drzwi do domu wpada Chico, nic nie mówiąc przyciska mnie do siebie i zaczyna namiętnie całować. Czuję jak jego palce wplątują się w moje gęste włosy. Nagle przestaje, oddycha szybko. Co się właśnie stało?! Uderzam go w policzek. Śmiech. Gdy się odwracam widzę Heatrona z dłońmi w kieszeniach spodni, nadal rechoczącego.
Mam nadzieję, że jest zazdrosny.

Heatron?

21 kwietnia 2014

Od Heatron'a - CD. historii Carmen

- Chichotka jedna - mruczę cicho pod nosem i usiłuję się wyprostować, bo jednak Carmen ma w sobie pokłady siły.
- Idiotka? - błyskawicznie zaciska zęby i piorunuje mnie wzrokiem.
- Uszy się myje, nie wietrzy - mówię złośliwie. Carmen bierze zamach, by przywalić mi w twarz. Spodziewam się tego, więc z łatwością chwytam jej dłoń w powietrzu i unieruchamiam ją, łapiąc za drugą rękę. Uśmiecham się do dziewczyny promiennie. - To gdzie dzisiaj idziemy? - pytam i luzuję chwyt. Dziewczyna wyszarpuje się i masuje nadgarstki.
- Skąd wiesz, że chcę iść gdzieś z TOBĄ? - warczy.
- Przecież widzę, że mnie szukałaś - odpowiadam prosto, i podnoszę torbę którą upuściła.
- Ech... No to chodźmy.
- Mogę najpierw skoczyć do was do miasta? Muszę kupić coś siostrze.
- Do miasta? - otwiera szeroko oczy. - Przecież cię złapią!
- Carmen, czy strażnicy sprawdzają każdą napotkaną osobę? - pytam rozbawiony.
- No nie... - mówi.
- No widzisz. Ale w sumie, możemy iść później, nie chce mi się potem tego targać przez dystrykty. - Carmen kręci głową, wzdycha i opiera się o drzewo. Po chwili kroczymy bezszelestnie po mokrej od rosy trawie. Bije mnie zapach lasu. Towarzyszka idzie za mną, chroni tyły. Po chwili dostrzegamy dzikie indyki, równocześnie zamierzamy się na nie. Ja mam w dłoni oszczep, Carmen kilka noży. Bezgłośnie odliczam do trzech i w tym samym momencie rzucamy bronią. Włócznia przeszywa ciało ptaka, nóż trafia drugiego w szyję. Oba padają, reszta rozbiega się z wrzaskiem. Rozglądam się, czy ptasie krzyki nikogo nie zwabiły, po czym podchodzę do zdobyczy i podnoszę ją. To ciężki samiec, o pięknym, pstrym upierzeniu. Myślę, czy nie zapytać dziewczyny, czy ma ochotę zebrać pamiątki, ale nie robię tego. Maskujemy krew i piórka, po czym siadamy w roślinach i nasłuchujemy dźwięków boru. Nucę piosenkę, a kosogłosy ją naśladują. Normalka.
- Właściwie to nic o tobie nie wiem, Carmen. Nic oprócz tego jak masz na imię i że masz talent do walki. - Uśmiecham się i podejmuję rozmowę. Patrzy na mnie swoimi niebieskimi, prawie granatowymi oczami i zdaje się przenikać moją duszę. Dziwnie to zabrzmiało. Tak poetycko. Na ciekawej rozmowie upływają nam długie godziny. W końcu dochodzimy do zainteresowań... Carmen zaczęła, teraz więc moja kolej. Ciekawi ją przede wszystkim historia. Pyta, skąd biorę wiedzę. Cóż. W Panem jak najbardziej starają się, by ludzie wiedzieli o przeszłości minimum. Moja prababka miała bibliotekę, przetrwała ona Mroczne Dni oraz 74 lata Głodowych Igrzysk. Streszczam ogólne powstanie Panem oraz to, co doprowadziło do rewolucji. Przedstawiłem jej również moje ambicje do spisania tego co przeżyłem i widziałem na własne oczy. Carmen z aprobatą popiera mój pomysł. Potem w milczeniu przyglądamy się pięknemu motylowi, który przysiadł na listku. Podnoszę rękę i czekam aż wejdzie mi na palec. Po chwili nadlatuje drugi, biały jak bluzka Carmen. Przysiada na dłoni dziewczyny. Wyciągamy je do słońca i się im przyglądamy. Są piękne. Przymykam oczy i zapadam w drzemkę. Gdy się budzę wokół mnie rozciąga się półmrok. W świetle księżyca dostrzegam migające postacie. Marszczę brwi i wytężam wzrok, próbując przyzwyczaić go do ciemności. Osoby są ubrane w białe stroje, przygryzam wargi. To Strażnicy Pokoju. Bardzo cicho odwracam głowę. Carmen oparta o moje ramie śpi głęboko. Myślę gorączkowo co zrobić, w torbie mamy dwie upolowane zdobycze. Nagle gdzieś, z drugiej części lasu coś wydaje z siebie rozdzierający krzyk. To kobieta, jestem pełna. Zawodzenie się nasila, a potem słychać wycie wilka. Już po niej - przemyka mi przez myśl. Towarzyszka obudziła się i otworzyła usta by również wrzasnąć. Zanim cokolwiek zrobi przykładam błyskawicznie dłoń do jej ust i pokazuję, że ma być cicho. W oczach tai się jej przerażenie, gdy palcem wskazuję kilku strażników idących w stronę zabitej. Kiedy są odpowiednio daleko dziewczyna chce się zerwać i uciec jak najdalej. Przytrzymuję ją.
- Jeśli złapią cię strażnicy lub wilki, to będzie po tobie.
Czuję jak drżą jej ramiona.

Carmen? Rozwiń akcję ♥

19 kwietnia 2014

Od Carmen - CD. historii Heatron'a

Przez całą drogę myślałam o chłopaku. Był przystojny, miał lekki zarost. Czymś mi zaimponował.
Chyba się nie zauroczyłam?!
Pospiesznie udaję się z porożem do mojego pokoju. Tam je zostawiam i ponownie wychodzę z domu. Nie wiem dokąd mogę pójść. Na osiedlu nikt mnie nie lubi, ludzie omijają mnie szerokim łukiem, a na zajęciach szkolących do walki wszyscy się mnie boją. Nawet trenerzy dziwnie się przy mnie zachowują. Myślę więc i wpadam na pomysł. Szybkimi krokami udaję się do pobliskiej stajni. Z uśmiechem na twarzy siodłam myszatego konia, po czym udaję się na przejażdżkę w teren. Choć mało tu terenów do jazdy, to lepiej porobić coś konkretnego niż siedzieć cały dzień w chałupie.
Po godzinie płacę jednej z instruktorek. Na pożegnanie idę do wierzchowca, na którym przed chwilą galopowałam po bezkresach dwójki. Kiedy karmię go marchewką uświadamiam sobie o co chodziło Heatronowi z "pokojówką". Nie wiem jak to możliwe, ale ta myśl strasznie mnie bawi. Zaczynam śmiać się na głos.
Z rumieńcami na twarzy opuszczam stajnię. Jest około osiemnastej. Mam jeszcze dużo czasu, co więc mogę zrobić? Absolutnie nic. Opieram się o przydrożny słup, w oddali widzę armię białych ludzi. Po co idą na obrzeża dystryktu? Wiem, że są wszędzie, ale tylu ich tu jeszcze nie było. Czyżby ktoś na mnie doniósł? Boże, co jeśli Het miał rację. Serce wali mi niczym dzwon. Zaczynam modlić się w duchu, żeby zrobili to szybko i bezboleśnie, albo żebym to nie była ja.
Kiedy są blisko zatrzymują się przy mnie.
Staram się być naturalna, po prostu obojętna jak wszyscy inni. Ale oni są szkoleni przez lata i potrafią rozpoznać strach. Jeden z anonimowych strażników wyjmuje paralizator.
Zanim zdążam uciec, już leżę nieprzytomna na ziemi.
Budzi mnie czyjeś wołanie i szturchanie. Otwieram szybko zmęczone oczy i gwałtownie zrywam się z ziemi. Rozglądam się na wszystkie strony, oślepia mnie blask przydrożnych lamp.
- Zasnęła pani przy ulicy. - ktoś do mnie przemawia. - Kiedy się pani osunęła na ziemię od razu zareagowałem.
- Doprawdy? Ja niczego nie pamiętam... - wydaję z siebie zachrypnięty głos. - Która godzina? - pytam łagodnie. Przykładam zakrwawioną dłoń do czoła.
- Trochę po osiemnastej. - odpowiada mężczyzna. Po przyzwyczajeniu się do światła, widzę, że ma jasne włosy i szare oczy.
- Lepiej jak już pójdę... Dobrze się czuję, nic mi się nie stanie, wie pan, mieszkam blisko. - uśmiecham się grymaśnie. - Dziękuję, że mnie pan obudził.
Facet nie odpowiada, skina tylko głową, więc ja również odchodzę bez słów. Jak to możliwe, że zasłabłam? Coś mi tu nie gra. Kiedy straciłam świadomość? Czy strażnicy byli snem, czy buszowali w moich myślach? Pod wpływem impulsu postanawiam odnaleźć Heatrona. Gdy jestem pod domem zatrzymuje mnie wołanie jednego z dzieciaków, których nie za bardzo lubię.
- Hej ty! Blondi!
- Tylko nie blondi! - warczę nie patrząc się na kpiarza.
- Będę na ciebie wołać jak mi się podoba! - zaśmiał się.
Gnojek ma dopiero trzynaście lat, a myśli, że wszystko mu wolno.
- Co tak stoisz blondi? Zatkało cię?
No po prostu nie wytrzymam! Zaraz mu przywalę. Co mnie obchodzi, że jest młodszy. Zachowuje się jak świnia. Takich to bym mogła wszystkich powybijać i nawet nie byłoby mi ich ani trochę żal.
- Blondi... - słyszę jego sarkastyczne wołanie. - Blondi... - ścisza głos.
Jeszcze słowo to go zabiję - przysięgam sobie w myślach.
- Chodź tu blondi. - szepcze.
Odwracam się tak niespodziewanie, że dzieciak zaraz stoi przyciśnięty do drzewa. Jedną dłonią zakrywam mu usta, drugą trzymam przez chwilę luźno. Tym razem wzięłam ze sobą noże. Wyciągam jeden z nich, posuwistymi ruchami kreślę litery od okolic kości promieniowej do nadgarstka.
- Masz. - wskazuję wzrokiem na łapę dzieciaka. - Twoja blondi zostanie już z tobą na zawsze.
Gdy go puszczam zaczyna płakać.
- Ojej, jaki ty dzielny, nie wiedziałam. - mówię "słodziutkim" piskliwym głosem. - Cieniasie. - kpię. - Idź do łóżeczka, bo mamusia będzie na ciebie krzyczeć, że tak późno się położyłeś spać. - mówię i odchodzę, bo już nie mogę patrzeć na jego krzywy ryj.
Dawno się tak na nikim nie wyżyłam. Czuję się spełniona, a moje serce przepełniło się radością. Puszczam się biegiem do domu, muszę odetchnąć i popracować z porożem.
- Wróciłam! - krzyczę.
Nikt jednak mi nie odpowiada.
Co jest? Mama jest przeziębiona, mówiła, że nigdzie nie wychodzi aż do wtorku. A tata... On specjalnie mnie nie interesuje, no ale uprzedziłby mnie. Kiedy bezszelestnie wchodzę do salonu obiega mnie zimny dreszcz. Zaczynam wrzeszczeć jak najęta, jeszcze nigdy nie widziałam czegoś równie strasznego.
Ktoś przewiesił mój ulubiony obraz i zamienił go na inny, kompletnie zaburzający harmonię na ścianie. Przygryzam lekko wargę, zauważam samotną karteczkę na szklanym stole do kawy. Sięgam po nią i czytam jej zawartość. "Droga Carmen, razem z ojcem postanowiliśmy udać się do teatru. Wrócimy po północy." Może to i lepiej, że będę sama w domu przez kilka godzin. Otwieram zamknięte na klucz drzwi do mojego pokoju i pierwsze co robię to oczywiście wypolerowanie wszystkich rozwidleń, powtórne ich policzenie oraz głęboka fascynacja tak wielkim skarbem. Od zawsze marzyłam o takim dostojnym porożu. Mijają godziny, zasypiam w objęciach mojej ciężkiej pracy.
Gdy się budzę, to nie w pikowanym fotelu, ale w łóżku, przykryta kołdrą i kilkoma kocami. Tak jak sobie wczoraj postanowiłam, dziś wybieram się na oszukiwania tajemniczego chłopaka. Do kurtki przepełnionej kieszeniami chowam różnego rodzaju broń. Od kamyków po noże i zatrute strzałki. Potem wskakuję do łazienki, biorę szybki prysznic, a na koniec jem błyskawiczne śniadanie. Trochę moreli oraz garść owsianki. Godzinę, może półtorej godziny później słyszę straszne syczenie ogrodzenia. Zawsze mnie ono przeraża, jest takie... Dziwne. Zanim udaje mi się znaleźć odpowiednie drzewo, ktoś chwyta mnie za ramię. Tylko lata treningu spowodowały, że zanim zdążam się odwrócić, napastnik obrywa nogą w krocze, a po chwili pięścią w twarz, często przy tym tracąc równowagę. Wtem miłe zaskoczenie.
- O, Heatron. Jak miło mi cię widzieć. - uśmiecham się głupkowato.
- O, Carmen, jak miło mi oberwać z rana w ch*ja. - śmieje się ironicznie.
Rozbawił mnie tym tekstem, zaczynam chichotać.

Heatron? :)

18 kwietnia 2014

Od Heatron'a - CD. historii Carmen

Dziewczyna ogląda rozłożyste poroże zwierzęcia, ma racje. Są naprawdę imponujące, i z pewnością ważą parę kilogramów.
- Możesz je sobie wziąć - mówię obojętnie i wzruszam ramionami. Wszystko mi jedno co z nimi zrobi. Ja problemów z tego tytułu miał nie będę. Przysiadam na większym kamieniu znajdującym się obok i odsłaniam nogawkę. Krew ciurkiem cieknie z rany, przykładam do niej trochę mchu i czekam aż krwawienie ustąpi. Carmen poradziła sobie już ze zdjęciem poroży i teraz liczy wyrostki na licznych rozgałęzieniach. Widzę, że uśmiecha się pod nosem i podnosi jedno z nich. Nie daje po sobie poznać tego, że są dla niej nieco zbyt ciężkie. Przystaje po paru pokonanych metrach i głośno wypuszcza powietrze z płuc. Uśmiecham się na ten widok i wołam za nią wesoło:
- Jeśli strażnicy cię z tym nie nakryją zdobędziesz moje uznanie.
Wilgotne powietrze skutecznie tłumi echo i wszelkie roznoszące się odgłosy.
- Nie zależy mi na twoim uznaniu, po za tym mieszkam blisko lasu.
- No wiesz, ktoś mógłby cię podkablować... - Uśmiecham się.
- Z pewnością nie ty, nie jesteś nawet stąd. Wychłostają cię za ucieczkę z dystryktu - warczy.
- Martwię się o ciebie, złotko. Wystarczy chociażby złośliwy sąsiad, a masz na głowie Pokojówkę.
- Pokojówkę? - seksownie marszczy brwi. - Ach! Po co w ogóle tracę czas na rozmowę z tobą - zdeterminowana podnosi łup i oddala się szybko. Być może masz nadzieję, że mnie już nigdy nie ujrzysz, kotku. Wyciągam wbite w ziemię przez Carmen włócznie, przykrywam trupa liśćmi i powoli oddalam się w stronę domu. Granice dystryktu znajdują się w lesie, który rośnie zarówno w Dwójce jak i Jedynce. Mieszkamy w pobliżu tego boru, dlatego też łatwo mi się do niego dostać. Knieja nie jest pilnie strzeżona, ze względu na znajdujące się w niej wilki. Po kilkunastu miesiącach pracy udało mi się ustalić teren bytowania dwóch watah, dzięki temu nie pakuję się na ich teren. Jeśli trafię na samotnika, po prostu go zabijam. W Dwójce nie ma wilków, nie wiem czemu. Na drugą stronę przedostaję się dzięki wysokim drzewom. Zbliżam się do granicy, wspinam na drzewo, przechodzę po gałęziach, schodzę z drzewa. W tych czynnościach jest pewna monotonia. Po położeniu słońca orientuję się że jest około godziny 15. Po chwili naciskam klamkę i wchodzę do domu. Słyszę odgłosy dobiegające z salonu, Faith ogląda wiadomości zajadając się przy tym jakimś błyskawicznym świństwem.
- Coś nowego - mówi z pełnymi ustami - zamieszki na Kapitolońskiej imprezie. Siadam na sofie obok siostry, najwyraźniej nie zadała sobie trudu przebrania się w ubranie na co dzień. Wyjmuję miskę z jej rąk i biorę parę łyżek zupki. Kończy reszty i "zaczyna".
- Idź się ubierz - cedzę i zdejmuję z głowy zarzucony koc. Faith ma 14 lat i jest najnieznośniejszą dziewczyną na globie. Idę do kuchni i zastaję w niej niesamowity rozgardiasz. Cały blat jest pokryty czymś lepkim. Nie było mnie parę godzin, wyszedłem gdy siostra jeszcze spała. Zastanawiam się co to takiego, po czym z westchnieniem moczę w kranie ścierkę i czyszczę szafki. Faith schodzi dopiero, gdy kończę.
- Sprzątasz łazienkę - uśmiecham się i wymykam z domu do miasta.

Carmen? Co robiłaś gdy się rozstaliśmy? 

Od Carmen

Otwieram oczy, budzę się. Wdech, wydech, wdech, wstrzymuję go w płucach, wydech po kilkunastu sekundach. Kręcę oczami po pokoju, jakbym czegoś szukała, wodzę tak wzrokiem i wodzę, tak po prostu, by dłużej leżeć w łóżku. Mijają sekundy, minuty, a ja nadal leżę. I nadal nic nie robię. Mrużę oczy, zastanawiając się co dziś będę robić. Układam sobie w myślach kilka planów oraz gadek, gdyby znowu ktoś miał do mnie pretensje. Zaczynam wiercić się w łóżku, nagle uświadamiam sobie, że włosy kleją mi się do skroni od potu, a koszula nocna przylega do mojego ciała. Niechętnie wstaję i odrzucam od siebie białą masywną pościel. Wdycham ze zdenerwowania, nienawidzę wstawać po innych domownikach. To strasznie irytujące. Trzeba się przywitać, uśmiechać, a czasami zrobić śniadanie dla każdego jak cię poproszą. Wstaję i podchodzę do biurka. Zaczynam wpatrywać się w okruchy leżące na podłodze, które jakoś znalazły się u mnie w pokoju. Zastanawiam się jak się tu znalazły. Wyraźnie widzę, że to biały chleb, a ja jadam tylko razowy. I nagle... Bulwers. Nie, to raczej złość, której nie da się pohamować. Walę pięściami o drewniany blat i wychodzę zezłoszczona jak nigdy dotąd z mojej "jaskini", jak to mają w zwyczaju mawiać moi rodzice.
Gdy docieram do kuchni zaciskam usta w cienką kreskę. Waham się, lecz muszę dopiąć swego.
- Czemu wpuściłaś Doseia do mojego pokoju?! Ile razy mam ci powtarzać?! Żadnych kotów! - wrzeszczę. - Żadnych!
Mama wpatruje się we mnie bez ruchu, zastygła. Widzę jak jej oczy stają się powoli szklane, serce mi ściska...
- Mamo... - szepczę, ale jest już za późno.
Łzy spływają po jej bladych polikach, przemieszczają się powoli, aż docierają do obojczyka i wsiąkają w aksamitny szlafrok o kolorze alabastru.
- Mamo... - przemawiam zdławionym głosem i wyciągam do niej dłonie, które po chwili z lekkością opadają na matczynych ramionach.
Ona jednak odwraca głowę i gwałtownie odsuwa moją rękę i odchodzi. Robi mi się słabo, tracę równowagę, więc podchodzę do krzesła i na nim siadam. W pewnej chwili słyszę zachrypnięty kobiecy głos.
- Niezależenie od tego... - wstrzymuje się na chwilę. - jak źle będziesz mnie traktować - na te słowa podnoszę głowę i wpatruję się w smukłą postać stojącą w korytarzu. - ja nadal będę twoją kochającą cię całym sercem matką. Przepraszam za niedopilnowanie Doseia, zaraz po nim posprzątam. - odwraca się na pięcie i znika zamykając za sobą drzwi.
Słyszę szepty i pociąganie nosem, co mam zrobić? Głupio mi, strasznie.
Idę po szufelkę, gdy zamiatam do pokoju wślizguje się kot. Mierzę go lodowatym wzrokiem. Jak zawsze ten parszywiec syczy na mój widok, a uwielbia przebywać w moim towarzystwie.
- Idź Dos, już narozrabiałeś. - ten jednak ociera się o moją nogę.
Choć go nienawidzę, sprawia mi przyjemność dotyk jego skóry. Nigdy nie zapomnę jak znalazłam go na ulicy bez futra. Nie wiedziałam też wtedy, że to sfinks. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, lecz ta miłość raptownie zamieniła się w coś podobnego do strachu i niechęci, po tym co mi zrobił. I choć kocham zwierzęta, to zawsze są wyjątki. Dźwigam się z kolan, po wyrzuceniu okruchów idę się myć by móc wyrwać się z domu. Pierwszą myślą jest jedynka. Lubię ten dystrykt, a poza tym rzadko tam bywam, więc czemu nie miałabym tam dzisiaj się wybrać? Pospiesznie wybieram ubrania, zakładam je, ale przed wyjściem podchodzę do mamy.
Łapię ją za szorstkie palce u dłoni.
- Przepraszam. Strasznie się z tym czuję, ja... Wybacz mi, nie wiem co we mnie wstąpiło. - wypuszczam powietrze z płuc, nawet nie wiedziałam, że wstrzymuję oddech.
- Wychodzisz gdzieś? - zerka z ukosa na szarą skórzaną kurtkę.
Wymuszam uśmiech po czym odpowiadam, że tak, i że wrócę przed jedenastą wieczorem.
- Trzymam cię za słowo skarbie. - pochyla się i czule całuje mnie w czoło.
Nie wiem co mną kieruje, ale mocno się do niej przytulam.
- Kocham cię. - szepczę.
Gdy docieram do lasu zaczynam szybko biec, czuję wolność, uwielbiam ten stan. Przez chwilę mam wrażenie, że unoszę się w przestworzach, jestem tylko ja na całym świecie, nikt mi nie rozkazuje oraz nie mówi jak mam żyć. Tę ciszę przerwał mi szelest. Szybko sięgam do prawej kieszeni, w której zawsze trzymam nóż, lub scyzoryk. Tym razem nie mam tam niczego. W panice przeszukuję wszystkie kieszenie, niestety niczego nie znajduję. Czyżbym pomyliła kurtki? Kiedy kroki stają się głośniejsze, skradam się w stronę małego kamyka. Biorę go do ręki i rzucam prosto w stronę odgłosów. I nagle ktoś zaczyna kląć. Chichoczę pod nosem, już komuś popsułam dzień, fantastycznie! Klaszczę w dłonie, jednakże po chwili przestaję. Na widok niebywałego okazu jelenia aż świerzbi mnie żeby go zabić. Ale jak, skoro nie mam broni? Wtem słyszę świst, coś przeleciało tuż obok mnie. Błyskawicznie odwracam głowę, pierwsze co robię to krzyk. Zwierzę z włócznią w brzuchu patrzyło na mnie błagalnie. W jego oczach dostrzegłam agonię. Kocham, a zabijam. Przecież to bez sensu. I zupełnie nagle z zamyślenia wyciąga mnie kolejny świst. Idealny strzał między oczy. Przypominam sobie gdzie schowałam noże. Przy ostatnim zbieraniu kwiatów ukryłam je w dziurze pod kamieniem. To kilka kroków stąd.
Bez namysłu biegnę po broń. Wyciągam ją, przez chwilę jest cicho, to kwestia sekund, zaraz będę miała okazję porzucać nożami. Jest! Ciskam sztyletem w stronę kroków. Głusz, ponownie. Rzucam jeszcze raz. Celnie, myślę. Miałam rację, za drugim razem się udało. Okropny wrzask przenika przez cały las, chwilę później słyszę równie głośny łomot. To jeleń odszedł. Robi mi się smutno, klękam przy nim i obejmuję jego łeb, po czym wyjmuję obydwie włócznie z martwego ciała. Kiedy kładę swoją głowę na jego brzuchu przede mną staje wysoki, muskularny chłopak. Patrzy na mnie przerażony, kiedy widzę jego łydkę i mój sztylet uśmiecham się sarkastycznie.
- Nie dość, że szurnięta, to jeszcze obrończyni zwierzątek! - jest wyraźnie poirytowany.
Wstaję i wyciągam z jego pięści zakrwawiony sztylet.
- Dziękuję, że mi go przyniosłeś. - odpowiadam jak gdyby nigdy nic.
Choć jestem odwrócona, czuję na sobie jego spojrzenie.
- Nie jesteś stąd, z dwójki. - zagajam.
- A ty nie jesteś z jedynki.
- Tam też cię nie widziałam. - uśmiecham się.
- Ale tam mieszkam? - mówi opryskliwie.
- Wiesz, nie chcę się kłócić, więc przejdźmy do sedna. Ja biorę poroże, ty weź co chcesz. - patrzę na łup.
Jest oszołomiony moim zachowaniem. A może urodą? Nie wiem, nie obchodzi mnie to, obchodzą mnie rogi jelenia.
- No więc? Co ty na to? - pytam badawczo. - A właśnie, jestem Carmen. - podaję mu dłoń.
- Eee... - jest zmieszany. - Heatron. - i uścisk.

Heatronie?

17 kwietnia 2014