15 grudnia 2014

Od Carmen


"Nie przeciągaj pożegnania, bo to męczące. Zdecydowałeś się odejść, to idź." - Mały Książę

Ściskam z całych sił welurowy koc, twarz mam czerwoną, ledwo łapię powietrze do płuc. Siedzę skurczona w ciemnym pokoju, słowa Chicka zdecydowanie za bardzo wyprowadziły mnie z równowagi. Staram się uspokoić, ale każda myśl, nawet najgłupsza przynosi ze sobą drugą, związaną z dziećmi. Przyciskam blade dłonie do oczu. 
Na pewno są przekrwawione. 
Ocieram łzy wymieszane ze smarkami. Odruchowo pozbywam się lepkiej mazi wycierając ją w spodnie. Oddycham przez chwilę spokojnie, niespodziewanie nawiedza mnie kolejna fala spazmów oraz niechcianego płaczu. Zaczynam tłumić w sobie wrzask, który z jednej strony chcę z siebie wypuścić, lecz z drugiej nie mam już na to sił. Uderzam pięściami w ścianę. Robię to parokrotnie, dopóki nie poczuję żrącego i palącego bólu w knykciach, który nasyci całe moje ciało. Mój puls jest przyspieszony, serce wali jak młot, oddycham ciężko. Odnoszę wrażenie, jakby całe moje gardło zalane było krwią, a jej posmak, który zagościł w moich ustach jest jednocześnie upajający i odrażający. Zaciskam wargi, przygryzam je tak mocno, że przebijam się zębami przez skórę. Teraz smak krwi jest rzeczywisty, tak namacalny, niewinny i zdradliwy. Zastanawiam się ile czasu spędziłam już w samotności, jednak zanim w mojej głowie pojawia się cyfra trzy, zasypiam. 
Budzę się z zimną łzą na poliku, może to jednak tylko kropla potu? W kąciku oka czuję wilgoć, przecieram oczy i ziewam. Włosy mam lekko zmierzwione, zerkając na koszulę, w którą jestem ubrana widzę ciemne plamy krwi. Przykładam opuszki palców do roztrzęsionych warg. Zaschnięta krew spoczywająca na moich ustach i brodzie oraz szyi zostaje na swoim miejscu. Gdy opuszczę swój pokój, chcę, aby to zobaczyli. Oczywiście najbardziej zależy mi na Chicku.
 Chcę by sobie uświadomił do czego doprowadził.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Między drzwiami, a podłogą nie ma żadnej przerwy, jednak czuję obecność innych w salonie. Chyba jest już południe? Ile spałam? Jaki jest dziś dzień? Cała drżę, nie chcę się znowu rozklejać, muszę wziąć się w garść, zebrać myśli i postąpić rozsądnie. A rozsądnie, będzie się pozbyć problemu - czyli dziecka. Łapię się delikatnie za brzuch, nachodzą mnie refleksje. Dochodzę do wniosku, że teraz to nie ma znaczenia, czy dokonam aborcji, czy nie. Poza tym jeżeli wygram Igrzyska, to coś, co siedzi w moim brzuchu i tak szybko umrze. Podniesienie się z podłogi sprawia mi chwilowy trud, a gdy jestem już na nogach szybko łapię się za kąt biurka by nie upaść. Kręci mi się w głowie. Rzucam zawistne spojrzenie na leki, które nie zmieniły swojego położenia od momentu pojawienia się ich u mnie na biurku. Patrząc na nie słyszę rozmowę, dotyczy ona głównie areny. Każdy mówi głośno, trzy przekrzykujące się przez siebie głosy są nieznośne do wytrzymania. Jedynym czego teraz na prawdę chcę, to ciszy. Zawsze jej łaknęłam.
- ZAMKNIJCIE SIĘ! - wrzeszczę.
Cisza.
Tak niepokojąca i groźna, że aż sama się jej boję. W napadzie furii wydzieram się jeszcze raz, tym razem jest bo bezcelowy wrzask. Ktoś podchodzi do drzwi. Miękki głos, lekko załamany i przestraszony przemawia do mnie niczym do zwierzyny.
- Carmen, czy wszystko w porządku? - pyta.
- Odwalcie się! - krzyczę zachrypnięta.
- Carmen, wpuścisz mnie do pokoju?
- Spierdalaj! - odpowiadam.
Chick pomimo tego wpełza do mojego lokum. Czasami na prawdę jest nieznośny i irytujący jak nikt inny. Na mój widok staje jak wryty. Czy to takie dziwne, że jestem trochę ubrudzona krwią? Czy fakt, że niedługo będzie zabijać innych przeraża go mniej niż kilka plam krwi na bluzce oraz twarzy?
- Wyjdź. - syczę. - Wyjdź, dobrze ci radzę. - powtarzam tonem przepełnionym jadem.
Chłopak odsuwa się powoli, niestety za dobrze go znam. Po kilka krokach w tył gwałtownie idzie do przodu i zamyka za sobą drzwi. Wyciąga przed siebie dłonie, te kojące, gładkie i pachnące dłonie, które znam od dziecka.
 Nienawidzę go. Nienawidzę tych dłoni.
Choć się opieram, udaje mu się namówić mnie na krótką rozmowę, która zaraz zamienia się na przepełnioną emocji i dramatyzmu konwersację. Po kilku godzinach Chickowi udaje się zmusić mnie do kąpieli. Kieruję się do łazienki, omijam ciekawskie wzroki, które odprowadzają mnie do mojego celu. Widzę w lustrze swoje odbicie, wyglądam prawie jak po wypadku samochodowym. Podkrążone oczy, sina i blada twarz, spierzchnięte usta i ta krew... Oblizuję się dookoła warg. Słodko kwaśny smak sprawia, że czuję się gorzej. Powoli się rozbieram, wrzucam brudne ubrania do kosza z bielizną. Ciepłe powietrze z nawiewu spada na mnie falami, jest słodkie, a jednocześnie duszące. Wchodzę do kabiny, spuszczam zimną wodę w oczekiwaniu na ciepłą. Zeschnięta krew na obojczyku stała się czarna, w niektórych miejscach jeszcze błyszczy się na bordowo. Podważam ją paznokciem jak strupa, by pozbyć się brudu. Gdy z słuchawki tryska ciepła woda kieruję ją na siebie. Gorący strumień otula mnie niczym koc, nagle parzy i sprawia ból. Srebrna para unosi się w powietrzu zostawiając po sobie ślady na wszystkim co napotka. Szybkim ruchem zmniejszam strumień wody, kilka kropel skapuje ze słuchawki do brodzika. Wodzę oczami po łazience. Zza szklanych drzwi prysznica wszystko wygląda identycznie, jednak mam wrażenie, jakby wszystko było inaczej. Szklana kopuła ochrania mnie przed złem, które może mnie dopaść, a woda spłukuje ze mnie zdarzenia sprzed kilkunastu godzin.
Nareszcie jestem czysta.
Po opuszczeniu łazienki zorientowałam się jak długo spędziłam w niej czasu. Owijając garstkę włosów dookoła palca zerknęłam na zegar i zaczęłam wpatrywać się w zmieniające się sekundy. Od tak dawna się nie nudziłam, że zapomniałam jakie to uczucie. Wszystkie światła są zgaszone, gładzę stopami narzutę na łóżku myśląc o domu. W pewnej chwili do mojej głowy przychodzi niespodziewany gość. Chciałabym go grzecznie wyprosić, najlepiej powiedzieć mu prosto w twarz jak mi jest ciężko i przykro, ale jednak muszę się z nim pożegnać bez zbędnych słów, bo nie potrafię sobie z tym poradzić, z tym ciężarem, który sama pielęgnuję. Na szczęście ta osoba znika równie szybko jak się pojawiła. Oddycham z ulgą. Przypadkowo przyłapuję się na tym, jak masuję sobie brzuch. Niekontrolowane ruchy dłoni nie są u mnie rzadkością, jednak tego typu rzeczy są już dziwne. Zaczynam zastanawiać się jak mogłabym poinformować Katniss i Peetę o tym co mnie niedługo czeka, może dali by mi jakieś przydatne rady. Zaczynając zagłębiać się w ten temat niespodziewanie zalewa mnie fala oślepiającego błysku. Z przerażenia wydaję z siebie zgłuszony pisk.
Zlana potem budzę się na podłodze, na dzień dobry z obitym łokciem. Cholera. Jeszcze jakby tego było mi trzeba. Cholera. Cholera. Zdenerwowana wychodzę z pokoju. Nie jadłam niczego od wielu godzin, potrzebuję jedzenia. Woń, która dociera aż do moich drzwi z kuchni jest niesamowicie podobna do tej, która jeszcze niedawno wydobywała się z piekarnika znajdującego się u Chicka. Wspomnienia szwendają się w kółko dopóki nie wbijam zębów w soczystej pomarańczy. Nigdy nie jadłam równie świeżego owocu. Z rozkoszą wkładam pomiędzy szczęki kolejny kawałek. Do stołu przy którym siedzę podchodzi Chi. Patrzy na mnie z politowaniem. Oczy, które kiedyś były idealnie złote i promieniste, teraz są zgaszone i przeszklone. Na jego widok czuję jakby coś spadło mi z serca. Nie wiem dlaczego, ale pytam się co będzie na śniadanie.
- Na śniadanie? - odpowiada pytaniem.
- Chyba dobrze usłyszałeś. - prycham.
- Jest po południu, zaraz obiad. - śmieje się.
- Żartujesz sobie. - mówię z niedowierzaniem.
- A jednak. - wzrusza ramionami i zaraz odchodzi.
Po posiłku wypytuję wszystkich o treningi, okazuje się, że wszyscy są sobie równi, więc mam spore szanse na doścignięcie, a nawet prześcignięcie ich osiągnięć, jeśli dziś wieczorem pójdę się zmierzyć z własnym lękiem, a właściwie obawami odnośnie ostatniego incydentu. Nie chciałabym się znowu zrzygać na środku sali. Zakładam na siebie luźne ubrania, mam jeszcze kilka godzin do następnego szkolenia. Kiedy chcę opuścić salon ktoś łapie mnie za nadgarstek. Zimne dłonie, chude palce... Annya chyba się trochę zmieniła. Trochę... Jej włosy nie są już tak długie, jasne, turkusowe. Makijaż nie jest mocny i zimny. Wygląda inaczej, ale znajomo. Jedyne co przykuwa moją uwagę to śnieżnobiałe zęby. Na jej twarzy nie widziałam uśmiechu, a teraz... Stała ściskając moją dłoń radośnie mi się przyglądając. Gdyby nie te duże, zielone oczy możliwe, że nie wiedziałabym kim jest i wyrwałabym się z uścisku. Dlaczego nie bronie się przed jej dotykiem? Uświadamiam sobie jak wszyscy zmieniają się przez Igrzyska. Najwyższy czas sprawić, aby to Igrzyska się zmieniły. Czas zmienić zasady.
- Co się dzieje? - pytam.
Ale Anny'y już nie ma. Zniknęła. Cofam się szybkim ruchem, potykam i lecę długo, wszystko staje się powoli czarne, gdy nadchodzi niemiłosierny ból, a po nim przebudzenie.
Rozglądam się na wszystkie strony. Jestem trochę roztrzęsiona i zdezorientowana. Rażące po oczach białe światło sprawia wrażenie jakbym obudziła się po śmierci. Leżę na łóżku, przykryta zielonym kocem, w niewielkim pokoju z jedną szafką i szklanymi drzwiami. Po korytarzu przechodzi właśnie jakaś kobieta, nawet nie odwraca głowy w moją stronę. Dopiero po chwili orientuję się, że jestem pod kroplówką. Rurka, która stała się częścią mnie musi być podpowiedzią do mojego pytania, które zadałam we śnie mentorce. Bose stopy zwisają mi z łóżka. Palce smagają lodowatą podłogę. Dopiero teraz zauważam lustro, które wisi w rogu pokoju. Podnoszę głowę. Patrzę na swoje odbicie.
To nie był dobry pomysł.
Widzę swoją poobijaną twarz. Mam podbite na ciemno fioletowo prawe oko, plaster na nosie i zaszytą ranę w kąciku ust. Wpatruję się w monstrum kilka dobrych minut, aż moje oczy zaczynają wysychać. Moje serce wali jak młot, a żołądek kurczy się tak gwałtownie, że o mało nie wymiotuję. To nie mogę być ja - powtarzam sobie. Chwiejnym ruchem wstaję z łóżka. Przy pierwszych próbach podejścia do lustra potykam się o własne nogi i muszę podpierać się o ścianę. Dopóki nikogo nie ma na korytarzu nie czuję się zagrożona. Nie chcę by ktokolwiek mnie teraz oglądał. Stojąc przed lustrem nie docierają do mnie żadne bodźce. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak cholernie boli mnie cała twarz i plecy. Cała płonę, a te dwa miejsca są źródłami pożaru. Odwracam się powolnie na pięcie, wzrok mam cały czas wbity w swoją twarz. Przed szklanymi drzwiami stoi Chick. I tak wiem, że wszedłby do sali, nawet gdybym go wyprosiła, tak jak to ostatnio zrobił, więc zapraszam go ruchem dłoni do środa. Nn udzieli mi odpowiedzi. Musi. Zanim jednak udaje mi się otworzyć usta, by się przywitać Chi mówi łagodnie:
- Nie odzywaj się.
Na co ja:
- Jasne. - I prawie czuję jak rozrywam sobie szwy, a ból na chwilę mnie oślepia.
- Nic się nie zmieniłaś. - wzdycha głośno.
Przytakuję ze łzami w oczach.
- A, byłbym zapomniał. Masz tu kartki i flamastry, zamiast mówić będziesz musiała pisać.
Wyciągam z piórnika pierwszy lepszy mazak, zaczynam kreślić czerwone litery po kartce. Czuję na sobie wzrok Chicka. Podaję ją po kilkunastu sekundach w jego kościste dłonie.
- Dlaczego tu jestem i co się stało? Jaki dziś dzień, która godzina? Co z treningami? - czyta na głos.
Pokazuję mu palcem róg kartki. Wodzi wzrokiem. Czytając to co napisałam małym drukiem Chick dostaje rumieńca i uśmiecha się wesoło.
- Ja też. - odpowiada.
Po chwili niezręcznej ciszy chłopak odwraca się w moją stronę. Patrzymy na siebie jakiś czas, Chick zbliża się do mnie, wyciąga dłoń. Muska mnie po opuchniętym policzku. Trochę boli, lecz nie protestuję. Jest coraz bliżej, w końcu jesteśmy tak blisko siebie, że między nami nie ma żadnego odstępu. Obejmuje delikatnie moją twarz obydwoma dłońmi. Wydaje mi się, że jego oczy odzyskały swój miodowy blask. Zaczyna bawić się moimi włosami. Nie chcę by ta chwila minęła. Przez jedną sekundę na prawdę pragnę zostać pochłonięta przez Chicka, wtopić się w jego ciało i w nim pozostać. Chi przesuwa swoje dłonie wzdłuż szyi aż do talii, na której się zatrzymuje. Czuję się trochę nieswojo. Zapomniałam jak wyglądam, ale na szczęście właśnie to sobie przypomniałam. Przyjaciel przyciąga mnie jednym ruchem do siebie, splata swoje palce za moimi plecami. Wydaję z siebie zdławiony pisk, poniekąd z zaskoczenia, lecz przede wszystkim z bólu.
- Przepraszam. - szepcze i odchodzi.
Myślę, że chce wyjść, ale on tylko kieruje się w stronę łóżka. Siadając na nim zaczyna mówić:
- Carmen, chciałbym teraz odpowiedzieć na twoje pytania. Usiądź.
Stawiam długie kroki, posłusznie siadam obok niego, opieram głowę o jego ramię.
- Dziś podczas obiadu dosypaliśmy ci proszki nasenne, żebyśmy mogli przeprowadzić operację. - biorę głęboki wdech. - Niestety leki podziałały zbyt silnie i dostałaś coś na wzór padaczki. Upadając obiłaś sobie żebra, w tym jedno złamałaś, no i jeszcze masz kilka ran, w tym te na twarzy. A wracając do operacji... - popatrzył w moje oczy. - Chyba wiesz o co chodzi.
No jasne. Ale dlaczego nie mogli się mnie zapytać tylko jak zwykle ingerować w moje życie bez pozwolenia? Teraz nie wiem czy jestem bardziej zła czy smutna, więc wtulam się w opadającą klatkę piersiową Chicka.
 Minęła godzina od jego odwiedzin, a pomimo tego nadal mam wrażenie, że przechadza się po małym pomieszczeniu, w którym nadal tkwię. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jaką operację miał na myśli. Gdy wyszedł sprawdziłam czy mam jakieś szwy pod brzuchem, ale niczego nie wyczułam. Zmęczona wydarzeniami uznałam, że nie zaszkodzi mi się zdrzemnąć.


Około pół godziny temu opuściłam "szpital", który mieści się w naszym ośrodku. Nie chciałam marnować czasu, więc od razu pobiegłam do pokoju i się przebrałam, po czym popędziłam na salę treningową. Przed chwilą strzelałam z łuku i o mało nie spaliłam się ze wstydu. Marvel cały czas mnie obserwuje. Nawet teraz czuję jego zimny wzrok na moim ciele. Podczas strzelania ani razu nie trafiłam w tarczę i zaczęłam się strasznie wściekać. Nie wydaje mi się, że to jest jedyny powód, nie na co dzień widuje się tak poobijaną kobietę, ale no cóż... Kto by pomyślał, że wyszłam z wprawy po nie całym tygodniu? Emocje dosłownie ze mnie wypływały. Zaczęłam kląć, mruczeć pod nosem i gdyby nie Katniss pewnie zaczęłabym też rzucać strzałami na lewo i prawo. A teraz? Teraz i tak każdy ma mnie za wariatkę, więc chichoty dobiegające zza moich pleców za bardzo mnie nie drażnią. Na sali jest tylko kilka osób, ale jestem pewna, że jutro wszyscy będą wiedzieć. Chciałabym poćwiczyć coś, czego nawet w swoim rodzinnym dystrykcie nie miałam okazji spróbować. Wybieram między znajdywaniem wody i rozpalaniem ogniska, ale obydwie te czynności wydają mi się banalne, więc ponawiam próby z łukiem. Wybieram najgorszy jakościowo z możliwych łuków, taki, z którym wcześniej pracowałam. Cięciwa jest trochę zużyta, za to bardzo elastyczna i twarda. Idę pewnie do tarcz, wokół siebie słyszę szepty i szumy. Prostuję się, odprężam. Powoli, ale zwinnie naciągam cięciwę, prostuję łokcie. Niczym na zawodach, z gracją przybieram postawę strzelecką. Oddycham. Drżę. Dokładnie wymierzam wszystko co niezbędne do idealnego strzału. Jestem cierpliwa, poczekam. Muszę się przyzwyczaić do nowej broni. To nic, że mi się nie udało za pierwszym razem. Zamykam oczy, pozwalam się wyciszyć mojemu umysłowi. Zaciśnięte i spocone palce gwałtownie wypuszczają strzałę. Wszyscy cichną. Otwieram oczy.
Po kolacji mamy obowiązkowo zgłosić się na test sprawdzający naszą psychikę, czy coś takiego. Po treningu sala zrobiła się szybciej niż oczekiwałam. Wąski korytarz prowadzący do naszego mieszkania jest tak tandetnie urządzony, że chyba z rozmysłem. Dopiero teraz zobaczyłam ile tu brzydkich rzeczy. Różowa tapeta w dziwne szlaczki, lampy ze złotymi abażurami, zdjęcia zwycięzców z dwójki oprawione w różnokolorowe ramki i wypchane zwierzęta. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam? Wyciągam rękę w stronę drzwi, żeby nacisnąć na klamkę, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję. No tak, to nie mój korytarz. Ktoś wymawia moje imię, słyszę kłótnię. Który to poziom? Czyżbym odwiedziła trójkę? Nie należę do tych co wtykają nos w nieswoje sprawy, ale ta konwersacja wydaje mi się być zanadto interesująca. Podchodzę bliżej do drzwi. Dwa pełne zażartości głosy dyskutują na temat mojego dystryktu. Jedna z osób to mężczyzna, skądś znam jego głos. To Marvel. Boże, rzeczywiście, przecież od razu z sali weszłam w korytarz zamiast do windy. Kobieta, która już nieco się uspokoiła zaczyna wspominać Dożynki. Wtem Marvel zaczyna się śmiać i mówi:
- Przypomniałaś mi o takim debilu. Zgłosił się na ochotnika tak jak ja, ale był zbyt słaby i od razu się poddał gdy dałem mu do zrozumienia, że to moje igrzyska. - przestał się śmiać i westchnął. - Wyglądał na takiego, który nie wie czego chce w życiu. Jego płomień już dawno musiał zgasnąć.
Odrywam się od drzwi, dusząc w sobie pisk, który już zaraz z siebie uwolnię. Biegnę do windy, potykam się o własne nogi. Zdenerwowana przyciskam wszystkie guziki po kilkanaście razy łudząc się, że przyspieszę przyjazd mojego transportu. Wypuszczam z siebie powietrze, które cały czas wstrzymywałam i pisk, który jest tak ogłuszający i nieprzyjemny, że aż sama się sobie dziwię. Pusta winda przyjeżdża kilka sekund później. Można by rzec, że zamiast do niej wchodzić, wczołguję się do niej lub wpełzam.
 Dostaję się do mojego pokoju niezauważona. Rzucam się na łóżko jak za każdym razem od kiedy tu przebywam. Chciałabym zadzwonić do Heatrona, spotkać się z nim lub napisać i powiedzieć, jak bardzo go kocham i za nim tęsknię. Odpływam do niego myślami i zastanawiam się czy mój płomień jeszcze płonie.

    18 października 2014

    Od Carmen

    Uciekam ze śmiechem na twarzy. Pomimo noży, które świszczą mi przy uszach nie boję się i wiem, że nic mi nie grozi. Biegnę dalej. Ciemne korytarze, w których śmierdzi stęchlizną zwężają się z każdym metrem, a kurz tańczący w powietrzu lepi się do mokrego od potu ciała. Rozkładam ręce, rozczapierzam palce u dłoni, dotykam zimnych ścian. Czwarty już nóż leci gdzieś w przestrzeń omijając mnie szerokim łukiem. Niespodziewanie ktoś wyrasta przede mną z metalowych płyt. Korytarz jest wąski, więc muszę sobie poradzić walcząc, o ucieczce nie ma co marzyć.
     Pomimo tego, że to tylko symulacja i tak zastanawiam się, czy na arenie byłyby takie ciasne pomieszczenia. Czy warto trenować taki rodzaj walki, który trzeba tu stosować?
    Szybko rozprawiam się z dwoma typkami, dzięki czemu ponownie mogę zobaczyć Chicka. Stoi przy fotelu, uśmiecha się do mnie.
    - Teraz twoja kolej. - mówię.
    - Wiem. - odpowiada, gdy ja zsuwam się z miękkiego fotela.
    Wzdycham cicho i nie patrząc na kumpla wychodzę z pokoju do Sali Treningowej. Idę spokojnym krokiem, rozglądam się na wszystkie strony, staram się zapamiętać wszystkie twarze i poznać zalety oraz wady innych. Szukam Katniss i Peety, ale nie widzę ich. Najbliżej mnie stoi ciemnoskóra dziewczynka, która nieudolnie ostrzy zakończenie drewnianej strzały. Wygląda na sympatyczną, postanawiam z nią porozmawiać. Szum wentylacji ledwo daje się we znaki przy gwarze panującym w sali. Siadam obok dwunastolatki, na tyle wygląda, ale może się mylę co do jej wieku. Nie wiem za bardzo co mogę powiedzieć do tak młodej osoby. Nigdy nie przepadałam za dziećmi.
    - Źle to robisz. - informuję.
    - Och... - ma słodki, melodyjny głos. Podoba mi się. - Powiesz mi jak zrobić to... No wiesz, dobrze?
    Sięgam po tępą strzałę i ostry nóż. Na stole jest ich bardzo dużo, tak jak noży, dzid i różnorakiej broni, którą widzę po raz pierwszy. Skrobię zakończenie płynnymi ruchami.  W trakcie tej czynności czuję jak coś wysysa ze mnie wszystkie siły. Niespodziewanie dostaję mdłości. Zaciskam usta i przykładam do nich dłonie. Pędzę do toalety, ale tuż przed drzwiami wymiotuję. Wszyscy się na mnie gapią, już to widzę - Carmen, pośmiewisko Igrzysk. Gdy wstaję ktoś się do mnie zbliża, ale moje nogi i tak się załamują, a ja znowu puszczam pawia, który wycieka mi nawet z nosa. Śmiechy trybutów odbijają się od moich uszu, światła blakną, a ja ginę w czeluściach swojego umysłu. I jeszcze raz, dla efektu, rzygam zupełnie tego nieświadoma. Właściwie to dobrze, że przytrafiło mi się to na pierwszym treningu. Jeszcze nikt nie wie w czym jestem dobra, a jest tego (niestety) dużo. Narobię sobie wrogów, oj tak...
     Budzę się w moim pokoju przewrócona na lewy bok. Słyszę jak ktoś pałęta się po mojej sypialni i jak mniemam zostawia mi na biurku lekarstwa. Po chwili wychodzi.
    - Jak się czuje? - z jadalni dobiega zatroskany głos mentora.
    - Teraz już dobrze, ale gdy się dowie... Kto wie jak zareaguje? - odpowiada nieznajomy, lecz ciepły głos.
    Długo zastanawiam się jaki jest dzień, która godzina, czy może ja śnię? No i - co mi jest? Przez te całe zamieszanie i moje dalsze niezbyt dobre samopoczucie oraz znużenie zasypiam. Teoretycznie spałam cztery godziny, praktycznie czuję się tak jakbym nie spała w ogóle. Podnoszę swoje ociężałe ciało, z pozycji leżącej przechodzę do siedzącej. Przesuwam się na koniec łóżka, zauważam, że ktoś zmienił mi pościel. Wcześniej była srebrna, dziś jest złota. Stawiam stopy na puszystym dywanie. Kształtem przypomina dużą, rozlaną plamę. Rozkoszuję się ciepłem, które unosi się w pokoju. Na szafce przy łóżku leży mały pilot. Widziałam go od razu po wejściu do tego pomieszczenia, ale nie miałam ochoty po niego sięgać. Teraz pokusa jest zbyt wielka by się oprzeć. Wyciągam do niego prawą rękę i chwytam delikatnie palcami. Są na nim trzy przyciski. Jeden duży, po środku i dwa mniejsze po bokach, w kształcie strzałek. Domyślam się, że najpierw muszę wcisnąć ten największy. Robię to z niewielkim wahaniem. Nagle ściana przede mną staje się Dystryktem Drugim. Obraz, który widzę zapiera mi dech w piersiach. Może to głupie, ale na prawdę - wzruszam się i to tak, że aż zaczynam beczeć jak dziecko. Gdy się uspokajam widzę coś, przez co jeszcze bardziej mam ochotę uciec i wrócić do siebie, do rodziny. Dom Faith i Heta. Uśmiecham się przez zaciśnięte wargi. Drzwi do ich domu się otwierają, wychodzi z nich on... Heatron w czarnej koszuli i dziurawych jeansach, patrzący markotnie gdzieś w pustą przestrzeń. Wygląda na przybitego. Nie wiem co mną kieruje w takich chwilach, ale zanim się zorientowałam ktoś mnie uspokajał, bo wrzeszczałam do byle ekranu/ściany. Wołałam Heata, krzyczałam, że żyję, że wygram dla niego, dla Faith, dla Dwójki i Jedynki. Opierałam się głową o wyłączoną powierzchnię, dłonie miałam zaciśnięte w pięści. Kto by przypuszczał, że byle piksele będą w stanie wyprowadzić mnie aż tak z równowagi. To Chick przyszedł mnie uspokoić. Jestem teraz w jego objęciach. Czuję na sobie jego zazdrość, która nie pozwala mu normalnie funkcjonować. Myślę, że gdybyśmy zostali razem na arenie jako ostatni popełniłby prędzej samobójstwo, niż mnie zabił, bo on by na tym nie skorzystał, a ja w jakiś sposób owszem. Ale gdy doszło do gwałtu zrozumiałam, jak niewiele o nim wiem, pomimo tak długiej znajomości. Czasami po prostu pragnę od tego wszystkiego uciec. Wtedy myślę o czymś przyjemnym, a takich rzeczy jest mało i tematy szybko mi się wyczerpują, a pomysły wydają się być coraz bardziej głupkowate. Opieram głowę o obojczyk Chicka. On opiera się o krawędź łóżka. Układam w głowie jakieś sensowne zdanie, żeby jakoś zagadnąć i dowiedzieć się czy coś ciekawego mnie ominęło. Staram się coś sklecić, jednak nie potrafię. Otwieram usta, by słowa same z nich wypłynęły.
    - Która godzina? - pytam nieco przymulona.
    - Około wpół do szóstej.
    - Czy coś mnie ominęło? Chick, tylko mów wszystko, wiesz, że nienawidzę jak pomijasz coś istotnego.
    - No więc... - słyszę niepewność w jego głosie. W takich chwilach obawiam się najgorszego. - Na początku wszystko było dobrze, dopóki jakiś idiota z Jedynki nie powiedział, że jesteś puszczalską dziwką. Wtedy wdałem się z nim w bójkę, a że byłem sam szybko się poddałem. To oczywiście miało miejsce na Sali Treningowej. O ile dobrze pamiętam chłopak ma na imię Marvel. No i narobiłem na trochę kłopotów, właściwie to mamy na pieńku, bo później, już po treningu znowu się na ciebie rzucił. Nie wytrzymałem, był sam i to wykorzystałem... Ma teraz ciętą ranę na całej długości polika. - Wzdycha. - I jest coś jeszcze, ale powiem ci o tym po kolacji.
    - Jasne, chyba wytrzymam. - śmieję się.
    Siódma dobiega bardzo szybko. Do tej godziny zdążyłam zapoznać się dokładnie ze składem lekarstw, które zostawiono mi na blacie biurka. Z receptur wnioskuję, że mam zwykłe zatrucie pokarmowe, jutro już przejdzie. Podczas kolacji atmosfera jest drętwa, nie tego się spodziewałam siadając do stołu. Awoksi podają nam dziś wegańskie jedzenie. Podczas nabierania soczewicy na widelec myślę o zeszłej nocy. Czy dziś Katniss i Peeta również będą na dachu? Kończąc posiłek posyłam miły uśmiech awoksie murzynce. Odchodząc od mentorów i Chicka przypominam sobie o tym co ma mi do przekazania mój przyjaciel. Udajemy się razem do salonu.
    - Słuchaj Carmen, nie chcę obijać w bawełnę. - przemawia. - Pamiętasz jak doszło do czegoś, o czym oboje wolelibyśmy zapomnieć? - ciągnie dalej.
    - Taaa... - mruczę prawie niesłyszalnym tonem.
    - No więc. Boże. Ale ja byłem durny. - z jego oczu ciekną łzy. To źle.
    Bardzo źle.
    - Carmen. - prawie, że piszczy. - Ty jesteś w ciąży.
    CDN.

    12 października 2014

    Od Heta

    Nie zamierzam oglądać tych igrzysk. Ani parady trybutów, ani wywiadów, ani wyników indywidualnej sesji.  Będę tylko wieczorem patrzył na podsumowanie dnia, może wtedy igrzyska nie będą mi się tak nieznośnie ciągły. Już z samego rana wymykam się z domu i spędzam dzień na bezcelowym włóczeniu się po zakątkach dystryktu. Spotykam przypadkiem Mabs. Patrzymy sobie przez chwilę w oczy, już mam zamiar odejść, gdy dziewczyna otwiera usta.
    - Het, możemy jutro się spotkać?
    - Jeśli ci zależy – mruczę i odchodzę bez słowa. Nie wiem czy chcę z nią rozmawiać, ale spróbuję, może coś rozjaśni się między nami. „Jutro” nadchodzi zdecydowanie zbyt szybko. Idziemy w stronę gór okalających dystrykt, czasami ludzie przechadzają się tam w wolne dni, jednak teraz wszyscy są podnieceni perspektywą siedemdziesiątej czwartej odsłony morderczego turnieju. Obserwuję jak Mabs zbiera małe poziomki rosnące przy suchej ścieżce prowadzącej w górę. Atmosfera jest napięta.
    - Chcesz trochę? – pyta i wyciąga dłoń z czerwonymi owocami. Kręcę przecząco głową, jedyne co chce to, żeby rozmowa między nami dobiegła już końca. Dziewczyna wzrusza ramionami i wrzuca poziomki do ust. Między nami zalega cisza, której nigdy nie było przez kilka lat znajomości, jeśli ktoś powiedziałby mi pół roku temu, że ja i Mabs nie mamy o czym gadać to bym go wyśmiał. Mabs była moim powiernikiem, skarżyłem się jej na wszystko, tak samo jak ona mi. A teraz? Wszystko prysło przez Carmen. Zastanawiam się, co myśli dziewczyna, gdy idzie rozluźniona z rękami w kieszeniach i lekkim uśmiechem na twarzy, do niedawna odgadnięcie jej myśli było dla mnie proste, teraz ma nieprzenikniony wyraz twarzy. Wychodzimy na górę po godzinie, siadamy trawie w pobliżu urwiska, patrzę na gwarny dystrykt pierwszy.
    - To o czym chcesz pogadać? – pytam sucho.
    - O nas – mówi kwaśno.
    - Myślę, że nie ma już nas, jesteś tylko ty i ja.
    - Porzucasz mnie dla jakiejś aferzystki z Dwójki?
    - Która jest twoją kuzynką?
    - Ona nie jest moją kuzynką – syczy – musiało się jej coś pomylić.
    - Nie pamiętam, żebyś zbytnio protestowała gdy to powiedziała – warczę.
    - Tak, nie miałam prawa być zdumiona, gdy nagle z lasu pojawia się dwoje ludzi z czego jeden to strażnik pokoju, po czym wyzywacie się i krzyczycie na siebie.
    W sumie to nigdy się nad tym nie zastanawiałem, z miejsca uwierzyłem Carmen, może faktycznie się jej pomyliło? Mabs tłumaczy się jeszcze chwilę, ale ja przestaję jej słuchać, nagle odzywa się.
    - Het, to jak?
    - Co? – wyrywam się z zadumy. – No, jasne.
    Wtedy dzieje się coś dziwnego, dziewczyna bierze mnie za ręce i zbliża swoją twarz do mojej. Zdumiony nie reaguję, Mabs całuje mnie namiętnie w usta. Po kilku sekundach odpycham ją od siebie mocno, cofa się i patrzy na mnie wrogo:
    - O co ci chodzi znowu? Przecież…
    - Nie będę się z tobą całował.
    - No ale, przecież mówiłeś, że możemy zapomnieć… - warczy – ty mnie nie słuchałeś, prawda?
    - Jak mogłaś sobie w ogóle wyobrażać, że będzie jak dawniej? Nie kocham cię w taki sposób, jaki ty byś chciała.
    - Kiedyś mówiłeś coś innego – syczy.
    Marszczę brwi.
    - Dużo się wydarzyło od kiedyś – odpowiadam lodowatym tonem.
    - Jesteś świnią, wiesz?
    - Wiem.
    - Mam wielkie nadzieje, że w tym roku nie zatryumfuje dystrykt drugi.
    Boli mnie to, Mabs wie, że mimo wszystko, zależy mi na trybutach z Dwójki. Patrzę na nią gryząc wargę.
    - I co się tak gapisz?! – krzyczy, po policzkach ciekną jej łzy. – Wynocha!
    No to odchodzę, nie mam ochoty z nią siedzieć. Idę szybko, puszczam się biegiem w głąb lasu. Jestem głuchy na dziejące się obok mnie rzeczy, w końcu potykam się o wystający korzeń. Siadam i otaczam rękami kolana, opieram na nich głowę.

    Czuję, że tracę wszystko, co dla mnie ważne.

    4 października 2014

    Od Carmen - Igrzyska

     Pamiętam jedynie jak jechałam kilka godzin do Kapitolu. Pamiętam drzewa, które falowały za oknem, słońce próbujące mnie pocieszyć i tęczę, piękną, barwną, lecz przede wszystkim wesołą. Pamiętam mój blady uśmiech i to, jak bardzo się bałam. Czułam na sobie tą całą presję wywołaną przez Igrzyska. Zamieniłam z Chickiem kilka zdań. Kiedy byliśmy sami, zanim przyszli nasi mentorzy, normalnie porozmawialiśmy. Myślę, że mogę wybaczyć Chickowi. Na arenie przyda mi się ktoś taki jak on. (Oczywiście nadal uważam, że jest idiotą, bo się zgłosił na ochotnika, ale ech... Bywa.) Gdy wysiadaliśmy z pociągu przywitało nas wielu kolorowych ludzi. Kapitolończycy zawsze mnie intrygowali. Falujące suknie, głębokie dekolty, rozmaite fryzury i makijaże... U każdej kobiety było widać dbałość o szczegóły, a u mężczyzny rozmach. Mój zachwyt nie trwał długo. Ledwie zrobiłam kilka długich kroków i już wszystko zniknęło za drzwiami. Na końcu ciemnego korytarza było wyjście. Zwykła jasna kropka budziła w nas wiele mieszanych uczuć i była źródłem niekończącej się fali pytań. Co się tam znajduję? Czy ktoś tam czeka, o ile w ogóle ktoś tam jest? Jak zareagują wszyscy uczestnicy Igrzysk na naszą parę? Z każdym zaczerpniętym wdechem robiło mi się gorzej. Nie minęły dwie minuty, a nasze oczy już przyzwyczajały się do światła. Blask fleszy, reflektorów... Nie można było nawet trzeźwo myśleć. Poirytowana wślizgnęłam się do Centrum Szkolenia by opuścić to mrowisko. Szklane ściany, ciemna podłoga z granitu, czarne lampy i kilka zielonych foteli obitych czymś na rodzaj skóry. Spoglądałam na to wszystko z niewielkim zaciekawieniem, było ponuro i nudno, choć ładnie.
     Do naszego pokoju weszliśmy po schodach, walizki już na nas czekały. Zmęczona tym nagłym wydarzeniem udałam się do mojej sypialni. Zdecydowanie zbyt blisko będę z kimś, kto wyrządził mi ogromną krzywdę. Dosłownie wskoczyłam na łóżko. Pogładziłam miękką narzutę, a oczy tak mi się kleiły, że w trakcie tej czynności zasnęłam.
    Obudziłam się może minutę temu? Mój i Chicka obecny "dom", czyli wielka kuchnia połączona z jadalnią, dwie sypialnie, łazienka i salon plus jedenaście dodatkowych pięter, do których nie mam zamiaru się udać, z wiadomych powodów to coś, co przeraża mnie równie mocno jak myśl o rzezi, która zacznie się za około dwa tygodnie. Opieram się na jednej dłoni, drugą przecieram sobie lewe oko. Ziewam. Wstaję. Brnę przez mój pokój, żeby odwiedzić kolegę. Pukam w metalowe drzwi, nagle uświadamiając sobie, że nie jesteśmy sami. Ludzie w białych kostiumach stoją nieruchomo w różnych częściach pomieszczeń. Awoksi. Przypominają mi Strażników Pokoju, tyle, że Strażnicy nas karzą, a Awoksi obsługują. Współczuję im. Słyszałam, że niektórym obcina się języki, gdy się zbuntują, ale nie wiem czy jest to prawda. Wpatruję się w ciemnoskórą kobietę. Ma pełne usta, dość duże oczy, które ledwo widać przez dziwną maskę, kształtny nos. Nie zauważam, że Chick już przy mnie stoi.
    - Och. - wzdrygam się.
    - Chcesz wejść? - pyta.
    Nie wiem jak to się skończy. Co prawda nie ma tu żadnych systemów, które zamknęłyby drzwi do sypialni, ale może się mylę. Splatam dłonie pod biustem.
    - Właściwie to chciałam zapytać co mówili nasi mentorzy, gdzie są i...
    - I kiedy będzie kolacja. - dokańcza za mnie.
    - No właśnie. Jestem głodna. - ciągnę.
    Nie wiem jak, aczkolwiek pomimo obaw i tak ląduję w jego pokoju. On siada na pufie, ja na krześle obrotowym. Gawędzimy, jest miło, spokojnie - tak jakbym chciała, żeby było. Po osiemnastej przychodzi do nas Awoks z kolacją. Prawie rzucam się na tace wypełnione po brzegi różnymi pysznościami, już wyciągam pospiesznie dłonie w stronę pieczeni, kiedy nagle słyszę zimne, wręcz lodowate skarcenie przez Annye. Wytyka mi jakie to niekulturalne i niestosowne, mówi, że jestem niewychowana, aż doprowadza mnie do szału kiedy mówi:
    - Twoja siostra, ta... Renee? Ernee? Ona przynajmniej wiedziała jak zachować się przy stole.
    Nie wytrzymuję tego. Nie chcę odwalać pokazu jak przedszkolak. Nakładam powoli indyka na talerz, później ziemniaki, trochę surówki, najspokojniej jak umiem w takiej sytuacji. I wychodzę. Gdy odkładam posiłek na biurko wracam po wodę, z którą też udaję się do mojej sypialni. Przypadkiem odkrywam, że drzwi jednak można zamknąć. Mam zamiar ich już nigdy nie otwierać. Zjadam pospiesznie, tak szybko, że aż mam ochotę wymiotować. Łyk zimnej wody przywraca spokój mojemu żołądkowi. Odgarniam włosy za uszy, myślę sobie, że muszę wyjść na dwór. Jest ciemno, chłodno... Wymykam się z "domu" i udaję do windy. Wciskam guzik z literką "H". Dojeżdżam na sam szczyt wieżowca, zanim drzwi się rozstępują dociera do mnie przyjemna fala świeżego powietrza i coś jeszcze. Głosy. Zamieram, ktokolwiek tam jest i tak się zorientuje, że winda przyjechała. Wsłuchuję się w rozmowę. Słyszę piękne kobiece imię "Katniss" wypowiedziane przez mężczyznę. Dyskutują na temat Igrzysk. Robię niepewne kroki, wychodzę z windy, automatycznie kieruję wzrok na nich. Wyglądają na równie przerażonych jak ja. Nie wiem co powiedzieć, więc po prostu mówię:
    - Cześć...
    Pierwsza odpowiada dziewczyna. Jest ciemniejsza od chłopaka, ma szare oczy jak on, ale jest brunetką on - blondynem.
    - Jesteś z...? - pyta nieufnie.
    - Z Dwójki. - zaciskam usta.
    Katniss i chłopak patrzą na siebie wymownie. Nie chcę na start robić sobie wrogów, muszę zdobyć ich przyjaźń.
    - Przepraszam, pewnie wam przeszkodziłam. - przemawiam.
    - Nie... - odpowiada chłopak. - Możesz się do nas dołączyć.
    Uśmiecham się z lekka i idę w ich stronę. Siadam na poduszce.
    - Jestem Carmen.
    - Ja Peeta, a to Katniss.
    - Zakładam, że jesteście z Dwunastki.
    - Owszem. - mówi Peeta.
    Rozmawiamy do późnej nocy, odkrywamy pole siłowe, wymieniamy się plotkami z Dystryktów oraz Kapitolu. Na końcu wyżalam się im jak bardzo brakuje mi Heatrona. W oczach Peety widzę jakąś nadzieję i rozumiem, że Katniss mu się podoba. Zjeżdżamy razem windą, żegnamy się z uśmiechami na twarzach. Śmiejemy się ostatni raz w tym dniu. Wślizgując się do mojego łóżka coś we mnie pęka. Niekontrolowany smutek i szloch ukrywały się we mnie bardzo długo, a tęsknota budowała swoje fundamenty we mnie od kilku dni. Teraz czuję, jak rozstania bolą. Chciałabym być teraz przy nim. Wtulić się w niego. Czuć zapach jego ciała, czuć tą namiętność iskrzącą między nami. Chciałabym być teraz z Heatronem.
     Mój płacz musiał obudzić Chicka, bo drzwi od mojego pokoju się otwierają i zaraz zamykają. Zdołałam tylko ujrzeć muskularną sylwetkę. Słyszę szelest kołdry i nagle żar bijący z jego ciała. Nie obejmuje wie, ciekawe ile go to kosztuje. Ostatnie łzy spadają z moich polików i giną w poduszce. Ostatnie westchnienie ginie w tej chwili. Zasypiam z myślą o Heatronie i o tym, co teraz robi.

    1 października 2014

    Od Heatrona

    Biegiem wracam do domu, naprawdę szybkim biegiem. Jeśli się zmęczę, nie będę myślał o tym, co powiedziała mi Carmen. Droga jest zbyt krótka, gdy jestem z powrotem, Faith jest już gotowa. Patrzy na mnie z wyrzutem:
    - Jest 13.15.
    - Wiem - mówię zdawkowo.  Myję szybko spocone ciało i ubieram się na dożynki. Patrzę na szarą marynarkę, zakładaną raz do roku, białą, pachnącą koszulę.
    Odgarniam włosy z czoła i schodzę ze schodów. Pod wpływem ruchu parę dłuższych kosmyków opada mi na oczy. Faith dotyka ich ostrożnie i przesuwa. Unoszę brwi.
    - Powinieneś się ostrzyc - mówi po chwili ciszy. Chwytam ją lekko za nadgarstek, który nadal trzyma blisko mojej twarzy. Zaciska usta w kreskę, jej wzrok jest smutny, obejmuje mnie w pasie. Mimo tego, że jesteśmy rodzeństwem, rzadko są między nami jakiekolwiek rodzinne uczucia. Jesteśmy dystryktem, który rodzi się, by uczestniczyć w igrzyskach. Nie było roku, żeby do turnieju nie zgłosili się ochotnicy. Przynajmniej ja takiego nie pamiętam.
    Dotarcie na miejsce zajmuje nam chwilę czasu, oboje stajemy przy swoich rzędach. Jako grupa siedemnastolatków jesteśmy dość blisko sceny, na którą właśnie wychodzi Kaysie Leneth. Jest typową Kapitolinką, dziwna fryzura, ubranie, zachowanie i piskliwy głos. Patrzę na jej kilkudziesięciu centymetrową fryzurę stojącą w górę z obrzydzeniem. Jest jak zwykle, traktat o zdradzie, film, potem losują dziewczynę, za którą od razu zgłasza się ochotniczka. Patrzę na nią. To blondynka o niesamowitych zielonych oczach i zgrabnym ciele, kojarzy mi się z kotem. Aż dziwię się, że z taką urodą można chcieć pójść na rzeź. Uśmiecham się jednym kącikiem ust. Kaysie podchodzi do kuli chłopców. Olśniewa mnie, już wiem co zrobić, jak spróbować ochronić Carmen przed hordą żądnych krwi trybutów. Wraz z wydechem patrzę, jak Kay zanurza dłoń w kuli, przebieram palcami. Rozkłada karteczkę, trzymam rękę gotową do podniesienia.
    - Maksymilian Eterbee - czyta. Robię gwałtowny ruch, jednak coś chwyta mnie za przegub. Odwracam się ze złością. Widzę chłopaka o miedzianych włosach, to on jedną ręką mnie trzyma, a drugą podnosi w powietrzu.
    - Zgłaszam się na trybuta! - woła głośno. Posyłam mu nienawistne spojrzenie i podkładam nogę, gdy przechodzi. Zauważa to i mnie omija, próbuje kopnąć mnie w kostkę, ale się odsuwam. Znam go, to Marvel. Z sykiem wciągam powietrze, mam ochotę kogoś walnąć.
    Tłum po chwili zaczyna się rozchodzić. Kiedy wracamy do domu jest mi zimno ze zdenerwowania, ale również z nadziei. Może jednak ktoś zgłosił się za nią? Lub nie została wylosowana?
    Włączam telewizor przed szesnastą. Wtedy miała być pokazana relacja z Dożynek we wszystkich dystryktach. Zaciskam palce tak mocno, że bieleją mi dłonie. Oczywiście najpierw widzę to co sam przeżyłem, czyli dystrykt pierwszy, potem nadchodzi moment na dwójkę. Z nerwów zaczynam obgryzać paznokcie.
    To jednak ona.
    I co gorsze.
    Chick.
    Nie.
    Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Faith patrzy na mnie z niepokojem, dotyka ręką mojego ramienia. Strącam ją, uderzam w stojącą lampę, spada na podłogę i rozbija się. Gryzę wargi by nie zacząć krzyczeć. W myślach miotam przekleństwami w tego dupka, pierdolonego braciszka.
    Jest takim idiotą.

    29 września 2014

    Od Carmen - CD. historii Heatrona

    Podczas zachodu słońca udałam się do sypialni Heatrona. Podziwiałam uroki różowego nieba spowitego złotymi chmurami. Ostanie promyki połaskotały mnie po polikach i zniknęły gdzieś za drzewem, aby zaraz sprowadzić dzień w innym, lepszym niż Panem miejscu. Westchnęłam głośno, ze stresu lekko drżałam, nie potrafiłam się skupić na jednej rzeczy. Nagle znikąd przyleciała piękna para młodych kosogłosów. Przysiadły na balkonie u sąsiada. Ich upierzenie nie było jeszcze kompletne, a kolor nie nabrał prawidłowego odcienia ale i tak zachwycały swoim wyglądem.
     Przed chwilą odleciały. Wpatruję się jeszcze jakiś czas w miejsce, na którym odpoczęły. Spuszczam wzrok, powoli się ściemnia, więc włączam światło. W tym samym momencie drzwi do pomieszczenia się otwierają z irytującym piskiem. Chciałabym się uśmiechnąć, ale teraz nie potrafię. Heatron stoi przez chwilę pomiędzy korytarzem, a jego własnym pokojem. Nie patrząc na niego udaję się w kierunku łóżka. I tak zaraz wstanę, aby pójść do łazienki się umyć, lecz dopóki Faith jest u Nivy możemy spokojnie porozmawiać. Pod moim ciężarem materac nieznacznie się zapada, Het już jest obok, dołącza się do mnie. Zaciskam usta, oczy, dłonie. Chowam twarz w swoim ramieniu. Nie wytrzymuję tego. Zaraz eksploduję.
    - Muszę ci coś powiedzieć. - już ryczę, więc moje słowa to bełkot.
    Jak ja tego nie lubię. Tak często się nad sobą użalam, choć tego nienawidzę. Podziwiam Heatrona za to, że ze mną wytrzymuje. Boże, teraz będę się użalać nad tym, że się użalam. Ech... Chłopak przysuwa się do mnie bliżej, jego ciepły oddech ogrzewa mój kark. Po kilku minutach moje emocje trochę opadają, więc oczywiście staram się jakoś sklecić słowa, które mam zamiar zaraz wypowiedzieć. Na pewno jestem cała czerwona.
    - Het, posłuchaj. Ja...a... - wstrzymuję oddech, aby zapobiec nowej fali łez. - Kiedyś. - wypuszczam błyskawicznie powietrze. - Kilka lat temu miałam... Miałam siostrę. - mówię w końcu.
    Heatron milczy w osłupieniu, więc kontynuuję:
    - Kiedy miałam trzy lata, moja starsza, osiemnastoletnia siostra została wylosowana jako trybut. To były czasy okropne dla mojej rodziny. Mówi się, że... Wszystkie karteczki były z jej imieniem i nazwiskiem, że moja rodzina to pasożyty, które zasłużyły na karę. Het, ja... J...a... - uwalniam kilka łez. - Ja też zostanę wylosowana w tym roku. - zginam się na wpół, przykładam dłonie do twarzy, wydaję z siebie piskliwe skomlenie. Słyszę jak ukochany przeczesuję nerwowo włosy palcami. Słyszę jak wychodzi z pokoju. Słyszę trzask drzwi. Słyszę jego wrzask dochodzący z podwórza. Słyszę.
     W łazience myję się razem z Heatronem możliwe, że to nasze ostatnie spotkanie, a poza tym nagość to temat dla małych dzieci. Lodowata woda tryskająca z prysznicowej słuchawki ostudza nasze napięcie. Tulę się do niego, on zawsze jest taki przyjemny w dotyku i ciepły. Całujemy się, najpierw spokojnie, potem z większym uczuciem, aż w końcu dochodzimy do istnej ekstazy. Nasze mokre ciała łączą się w jedność. Heatron ciągnie mnie do swojego pokoju. Nawet nie zdążamy się wytrzeć, ani ubrać. Kawałek korytarza przebiegliśmy nadzy. Zaczynam się śmiać. Zamykam w pośpiechu drzwi, aby po chwili zatopić się w jego ciele. Na początku jest ciężko ale i tak przyjemnie. Po kilku minutach śmiechu i dość niezręcznych sytuacji Het zakłada prezerwatywę, z którą ma trochę problemów. Może to głupie ale uwierzcie mi, że to strasznie zabawne. Nie wiem ile czasu minęło, jednego jestem pewna - był to zdecydowanie NAJLEPSZY czas w moim życiu. Kiedy już układamy się do snu i ubieramy się w bieliznę szepczę tylko:
    - Przepraszam. Kocham cię.
    A Heatron łapie mnie delikatnie palcami za brodę i całuje.
    - Przepraszam. Ja ciebie też. - odpowiada.
    Wspólnie zasypiamy. Rankiem schodzimy na śniadanie, Faith to typowa pani domu. Sprzątamy po sobie i dziękujemy za pyszny posiłek. Ruszam na górę, po swoje rzeczy, zaraz schodzę na dół i żegnam się z siostrą Heata tak, jakbyśmy znały się od urodzenia. Po udanym początku dnia najdroższy odprowadza mnie do Dwójki, tak jak obiecał. Przejście przez płot zajmuje nam rekordowo krótki czas, a przy moim domu nasze wargi spotykają się być może ostateczny raz. Gdy odchodzi zatrzymuje się na chwilę i przekręca głowę w moim kierunku. Uśmiecha się nerwowo i puszcza się biegiem w stronę swojego Dystryktu.
     Dziś go stracę.
    Wracam do domu, bezszelestnie wchodzę do mojej sypialni. Na widok poroża wracają wspomnienia. Cudem udaje mi się nie płakać. Wyjmuję z szafy szarą sukienkę z haftowanym kołnierzem, białe zakolanówki z koronki i parę czarnych botek. Ceremonia zacznie się za godzinę. Czeszę włosy, które sięgają mi już za piersi. Zastanawiam się przez chwilę czy uczesać je sobie w warkocz, ale rezygnuję z jakiejkolwiek "wytwornej" fryzury. Maluję sobie tylko rzęsy i usta małą ilością błyszczyku. Zdejmuję szorty, bokserkę, pudrowe skarpetki, by zastąpić je ubraniem na Dożynki. Kiedy zakładam sukienkę do pokoju wparowuje mama. Zawsze wchodzi w najmniej odpowiednim momencie. Gdy przeciskam głowę przez otwór w sukience, ona mnie tuli. Tak mocno, że aż brak mi tchu.
    - Carmen. - jęczy. - Renee była taka odważna... Ty też jesteś. - szlocha i wybiega.
    Ojciec mnie nie odwiedza. Strata poprzedniej córki była dla niego zbyt bolesna, więc myśl o utracie następnej jest jeszcze gorsza do zniesienia.
     W końcu docieram na miejsce. Już trwają zapisy, w tłumię udaje mi się dostrzec kilka znajomych twarz, w tym Chicka. Patrzy na mnie jak na bóstwo. Przewracam oczami. W kolejce do pobrania krwi zastanawiam się ile mogę mieć w tym roku karteczek i czy udać się po astragal. Wszystko znika gdy strzykawka wbija się w mój palec i oddaję odcisk swojego palca. Ustawiam się wśród innych dziewczyn. Każda z nich jest wesoła i wygląda na taką, która bardzo chętnie zgłosiłaby się lub zostałaby wylosowana. Po jakimś czasie na scenę wchodzi Annya Royal. Ma turkusowe włosy, zwisające tuż nad ziemią, zielone oczy i usta wymalowane czarną szminką. Nigdy nie była zbyt gadatliwa i wydawała się być tu za karę. Przedstawia przez chwilę Historię naszego kraju i jak zwykle po tej przemowie puszczany jest film wychwalający Igrzyska Śmierci, ich cel i jak do nich doszło. Ledwo wytrzymuję. Serce tak mi łomocze, że zaraz zemdleję, nigdy przedtem nie czułam się tak źle. Każde słowo wypowiedziane przez Annye to szmer, który obija mi się o uszy. Jedyne co zdołuję wyłapać to:
    - Carmen Gray!
    I jakieś oklaski, po których następuje nieskazitelna cisza. Rozglądam się zdezorientowana na lewo i prawo. Prowadząca wskazuje na mnie dłonią i gestykuluje palcami na znak, że mam do niej podejść. Robię chwiejne kroki w stronę sceny. Kolana mam jak z waty. Prawie upadam na schodach, ale to nic. Teraz nic się nie liczy. Czekam na drugiego trybuta, nikt się za mnie nie zgłosił.
    - Alfred Rettrenoth! - mówi z ekscytacją Annya.
     Krzyk. Te proste cztery słowa: "Zgłaszam się na ochotnika!" wypowiedziane zostały właśnie przez Chicka Layera. Mam kolejny powód by go nienawidzić. Idiota. Gdyby się nie zgłosił mógłby się na coś przydać i być jednym z moich sponsorów. Ściskamy sobie dłonie, Strażnicy Pokoju wprowadzają nas do szarego budynku. Spokojnie Carmen, do Igrzysk jeszcze kilka tygodni... - powtarzam sobie.

    27 września 2014

    Od Heatrona

    Przebieram nerwowo palcami po nożu, przerzucam go z jednej dłoni do drugiej zastanawiając się co by było gdyby Carmen, lub Faith zostały wylosowane do igrzysk. Widziałem co potrafi Carmen, ona ma szanse... Tak, ma szanse by wygrać. Skubię wargi w zamyśleniu, drętwieję gdy przemyka mi przez głowę wizja, podczas której obydwie zostają wybrane. Wzdrygam się na to, zatrzymuję się, by rozprostować kark. Drapię się po szyi patrząc w górę. Dziś nieprzyjemny dzień, przytłacza mnie, wilgotne powietrze osiada mi na ciele. Las jest dzisiaj niespokojny, to odczucie dławi mnie gdzieś w piersi.
    - Het? - pyta z tyłu Carmen. - Wszystko w porządku?
    - Nie, musimy stąd iść. Szybko.
    - Dlaczego?
    Odpowiedź sama nadchodzi, w błyskawicznym tempie. Obrywam czymś po głowie, siła uderzenia zwala mnie z nóg. Opadam na kolana, czyjeś silne ramiona wykręcają mi boleśnie ręce do tyłu.
    - Uciekaj! - krzyczę, nim wielka łapa zakrywa mi usta.
    - Nie... He... - nie mogę pozwolić by wypowiedziała moje imię. Gryzę w palce napastnika. Puszcza mnie z sykiem.
    - UCIEKAJ - wrzeszczę jak najgłośniej. Carmen puszcza się sprintem w zarośla. Zza krzaków wyłania się kolejny Strażnik Pokoju. Poprzedni chwyta mnie za szyję i dusi, a drugi wyciąga zza pasa pistolet, przykłada mi do czoła jego lufę. Podnoszę spojrzenie i wpatruję się w oczy strażnika. Błyszczą złotem, jak oczy Chick'a. To on. Widzę jego szyderczy uśmiech, pojawiający się na twarzy, gdy mnie rozpoznaje.
    - No, no, no... - szepcze, chowając broń. Przykuca przy mnie. Szarpię się, jednak ten drugi za mną kopie mnie kolanem w kręgosłup, tłumiony jęk wydobywa się z mojego gardła.
    - Gdzie ona jest? - Chick stawia sprawę jasno.
    - Nie ma jej przy mnie - warczę.
    - Kłamiesz! - syczy i daje mi z pięści w twarz. Marszcząc brwi wypowiadam:
    - Nie jesteś jej warty.
    Coś uruchamia się w przeciwniku. Podnosi się i spogląda na mnie z okrutnym błyskiem w oku.
    - Ale ty jesteś, a skoro już taki z ciebie wybraniec, to dam ci wybrać sobie koniec, co ty na to? Może powoli poderżnę ci gardło, hm?
    Nie odpowiadam, wiem, że nie żartuje. Chick kopie mnie w żebra.
    - Odpowiedź tchórzu. Mów gdzie jest.
    - Lepiej mnie zabij.
    Cierpliwość się mu skończyła, wyciąga z kieszeni długi, solidny nóż i chucha na klingę, przykłada ją powoli do mojej szyi. Wraz z głębokim wdechem przypominam sobie po raz ostatni noc spędzoną z Carmen. Uśmiecham się blado, po czym zamykam oczy i odchylam głowę do tyłu. No trudno.

    I czas znów przyspiesza, jak na początku. Chick gwałtownie łapie się za ramię z sykiem. Jest w nim zatopiony głęboko nóż. Korzystam z okazji, sięgam do skórzanej kurtki wcześniej schowane do niej ostrze. Wbijam je zdumionemu strażnikowi do brzucha. Zgina się w pół z jękiem, krew zrasza jego biały skafander. Wtedy słyszę świst i kolejny pocisk uderza go w głowę. Przewraca się na mnie. Martwe ciało gniecie mnie, Chick'a już tu nie ma. Jest za to Carmen. Dyszy przerażona i podbiega do mnie. Szarpie umarłego i przewraca go na brzuch z boku.
    - Het, Heatron - mówi szybko, z lekką paniką w głosie. Układa moją głowę na swoich kolanach. - Nic ci nie jest? Proszę, powiedz, że nic ci nie jest, błagam - dotyka mojego policzka gładką dłonią.
    Luzuję wszystkie mięśnie, uciekam oczami w głąb czaszki, zsuwam się z nóg dziewczyny. Odpowiada na to trwożnym krzykiem. Kocham ją za ten krzyk jeszcze bardziej. Dotyka moich ust swoimi, głaszcze mnie po ciele, tam, gdzie koszulę zabrudziła krew martwego Strażnika Pokoju. Czuję, gdy skupia swój wzrok na mojej twarzy. Otwieram oczy, uśmiecham się kącikami ust i unoszę brwi.
    - Jak mogłeś! Ty! Ty...! Myślałam, że nie żyjesz - pół śmieje się, pół szlocha. Ta dziewczyna strasznie dużo płacze, choć o dziwo, wcale mi to nie przeszkadza. W jej płaczu jest tyle emocji, prawdziwych, że dziwię się, że jeden człowiek potrafi tyle czuć.
    - No popatrz, a jednak - mówię cicho. Podnoszę się na rękach i wstaję. Rozglądam się uważnie po miejscu. Patrzę z odrazą na martwe ciało strażnika.
    - Czy… Ja… Go? - pyta słabo Carmen. W milczeniu kiwam głową. Dziewczyna wpatruje się w nóż wbity głęboko w jego głowę, tam, gdzie nie było ochrony hełmu, po czym zatyka usta ręką i  wymiotuje. Zaciskam usta w kreskę i nie patrzę na nią, na pewno nie chciałaby bym na nią teraz patrzył. Nabieram głębokiego oddechu i namyślam się, co zrobić ze zwłokami. Postanawiam wykopać dół i go tam zagrzebać gdzieś w lesie. Carmen powoli się uspakaja, wpatrując się tępo w liść. Podchodzę do niej i klękam, obejmuję ją ramieniem.
    - Nie chciałaś go zabić, zrobiłaś to odruchowo, by mnie chronić - szepczę, zaciskając palce na jej ramieniu.  - Prawda?
    - Nnnie wiem…
    - To prawda Carmen, to prawda - mówię - nie zrobiłaś tego specjalnie. Nie zrobiłaś tego specjalnie. - Powtarzam to kilka razy, by do niej dotarło. Po chwili wstaje.
    - Nie zostawimy go tak. - Przytakuję, przemykamy niespostrzeżeni do domu, zabieram łopatę i wracamy tyłem. Oby nikt nas nie zobaczył. Kopiemy głęboki dół, do którego wkładamy poległego. Zasypujemy go ziemią. Carmen upiera się, by zasadzić w tym miejscu jakiś krzew. Chce to zrobić sama. Oglądam z boku, jak targa sadzonkę z rozłożystego krzaka i ugniata go ostrożnie na mogile. Przysypujemy widoczne ślady ściółką, grób staje się niczym innym, jak tylko kawałkiem lasu. Zastanawiam się, jak powiedzieć dziewczynie o tym, że to właśnie Chick był drugim, atakującym nas strażnikiem. Wzdycham głęboko, wchodzimy do domu piwnicą. Wyrzucam do pieca ogrzewającego dom brudne od krwi ubranie, nie chcę, by cokolwiek pozostało po tym incydencie. Patrzę jak koszula zwęgla się, lizana ogniem. Po chwili czuję na sobie dotyk Carmen. Obejmuje mnie od tyłu, przytula głowę do moich pleców. Dotyka mojej klatki piersiowej, lekko naciska, idealnie w to miejsce, gdzie ugodził mnie cios Chicka.
    - To tutaj - szepcze, lekko masując siniaka. Potem dotyka mojego podbitego oka, gdy się do niej odwracam - i tutaj. - Całuje mnie tam czule. Przygryzam lekko dolną wargę i przykładam czoło do czoła Carmen. Przypomina mi się, że jutro Dożynki. Właściwie, to moje ostatnie, nie ma się chyba czego bać... Nawet jeśli, to chyba ktoś zgłosi się na ochotnika. Tak samo za Faith, i jak mam nadzieje - za Carmen. Siedemdziesiąte Czwarte Głodowe Igrzyska będą dla mnie trudniejsze niż zwykle.
    - Kiedyś wszystko się ułoży - mówię z przekonaniem - zobaczysz.
    Dziewczyna się uśmiecha.
    - Ja to wiem, Heatron.
    Biorę ją za rękę i prowadzę po ciemnych schodach, otwieram lekko drzwi. Dom jest pusty.
    - Nie martwisz się o Faith? - pyta Carm, gdy robię nam herbatę w kuchni.
    - Martwię się, ale nie w taki sposób - mruczę nie odwracając się - wiesz, ona nauczyła się samodzielności, wie, jak nie wpakować się w kłopoty, ech... - Szczerze mówiąc, trudno mówić mi o niej w ten sposób. Muszę przyznać, że nieco zazdroszczę jej tej umiejętności unikania problematycznych miejsc, czego nie można powiedzieć o mnie. - Pewnie jest u Nivy, tej jej przyjaciółki - zmieniam temat - nie wracasz na noc do dystryktu, nie?
    - Mogę wrócić, jeśli chcesz - stuka długimi paznokciami o blat.
    - Nie, nie, spokojnie. Odprowadzę cię rano - uśmiecham się łagodnie i stawiam przed nią szklankę. Pijemy napój w milczeniu, bawię się łyżeczką. - Yhm... Wiesz, ten strażnik, który uciekł, może nam sprawić problemy... - Mamroczę. - Bo, no...
    - Chick nie sprawi nam problemów - dziewczyna bawi się lokiem, skąd do cholery wie, kim był? - Jest dupkiem i szaleńcem, ale mnie kocha - ze świstem wciągam powietrze na jej słowa.
    - Szukał cię, co by robił innego w Jedynce strażnik z Dwójki?
    - Het, pamiętasz? Kiedyś mówiłeś, że masz do załatwienia coś w moim dystrykcie. Czy ludzie tam cię znają?
    Biorę jej ciepłą dłoń w moją, ona akurat jest zimna.
    - Ja... Ja nie mogę powiedzieć - spuszczam wzrok - proszę, nie bierz mi tego za złe... Nie mogę.
    Carmen unosi jedną brew. Dopijam herbatę i podnoszę się, wkładam naczynia do zlewu.
    - Dam ci jakieś ubranie - mamroczę, mam wrażenie, że Carmen jest nieco zirytowana, za to, że jej nie powiedziałem.
    - Masz zamiar grzebać w szafie Faith? - dziwi się, jej głos na szczęście brzmi lekko, tak jak zwykle.
    - Nie, dam ci coś starego mojej mamy.
    Mamy w domu pokój, który był kiedyś drugą sypialnią, dla gości, ale teraz służy za zwykłe gratowisko. Przegrzebuję zakurzone pudła, posklejane taśmą, po chwili znajduję duży karton. Rozpakowujemy go, gdy Carmen przegląda ubrania ja biorę szybki prysznic i idę do mojego pokoju, ubieram nieco sprane spodnie od dresu i zerkam do gratowiska, Carmen wzięła sobie stamtąd ładny, perłowy sweter i coś w rodzaju getrów. Śmieję się, gdy wstaje, na twarzy osiadła jej warstwa kurzu. Ścieram go jej z policzka i całuję w niego. Carm chichocze i idzie do łazienki. Wracam do mojej sypialni i kładę się na łóżku. Czekanie męczy mnie po kilku minutach, przymykam oczy. Zasypiam.

    Serce tłucze mi się boleśnie w piersi, widzę Faith stojącą po mojej lewej i Carmen po prawej. Ciężki deszcz moczy mi ubranie. Słyszę głośny dźwięk, jak gong. Nie wiem co się dzieje, odwracam się, Carmen i Faith już nie ma. Patrzę w dół, to platforma. Jestem na igrzyskach. Z przodu błyszczy róg obfitości, biegnę do niego, zapadam się głęboko w ziemię, błoto oblepia mi buty, ciężko mi się poruszać. Czuję świst strzały obok mojego ramienia, odskakuję gwałtownie. Trybuci biegną w moją stronę z bronią. Nagle wszystko się zmienia.
    Teraz widzę tylko siostrę i ukochaną. Faith trzymana jest przez barczystego mężczyznę, rozpoznaje w nim zabitego strażnika, przesuwam wzrok na Carmen, ona ma nóż pod gardłem, trzymany przez Chick'a.
    - Wybieraj! Która?! - mówi jeden z nich.
    - Weź Carmen, Het! - woła Faith.
    - Nie! Twoja siostra jest ważniejsza! - krzyczy Carmen.
    Patrzę na nie obydwie, wtedy ten nieżyjący robi jeden szybki ruch. Faith upada we krwi na ziemię, martwa. Wrzeszczę, człowiek podchodzi  do mnie i syczy, że jestem tchórzem. Uderza mnie w krtań, tracę głos, przewracam się. Chick rzuca Carmen o drzewo i podchodzi do mnie, kopie mnie mocno z wściekłością wymalowaną na twarzy.

    - Het! Het - szept. Taki spokojny. Ciepła ręka ociera mi pot z czoła. Twarz patrzy mi w oczy. - To ja, Carmen, już dobrze.
    Odzyskuję ostrość wzroku, otrząsam się i podnoszę, siadam, opieram się o ścianę.
    - Strasznie krzyczałeś, wystraszyłam się i przyszłam tutaj. Coś ci się śniło, prawda?
    Przełykam ślinę i kiwam twierdząco głową. Ręce mi drżą, zaciskam je na pościeli, czuję się głupio, darłem się jak opętany podczas snu. Ten człowiek ze snu miał rację, jestem zwykłym tchórzem. Odwracam głowę od dziewczyny, jeśli rumieniec wszedł mi na policzki, mam nadzieje, że nie widać go w ciemności. Carmen patrzy na mnie uważnie, boję się jej spojrzenia. Jak dziecko.

    Od Carmen

    Budzę się rano, jednak zaraz po otwarciu oczu ponownie je zamykam. Zaciskam dłonie w pięści przewracając się równocześnie na drugi bok. Coś zakłóca mój spokój, coś na pewno jest nie tak. Czyjeś nogi dotykają moich, na pewno znam te nogi, już kiedyś miałam z nimi styczność. Łóżko zawsze było puste, teraz czuję kogoś obok, kołdra jakby się zmniejszyła, ale jest cieplejsza i milsza w dotyku. Jedno jest pewne - to nie jest moja kołdra, ta pachnie wodą kolońską i wanilią. Uśmiecham się mimowolnie, kosmyki moich rozczochranych włosów niesfornie wędrują po moich ramionach, łaskocząc oraz drażniąc. Nagle czuję jego ciepłą dłoń na mojej twarzy, która powoli przemieszcza się w stronę karku. Chwilę później te same palce znajdują się na mojej talii, ogrzewają mnie, czuję się z nimi dobrze. Wzdycham cicho, nie chcę przerywać tej chwili, uśmiecham się szeroko. Gęsia skórka obiega całe moje ciało. Chichoczę. Pomimo tego, że mam ochotę dalej spać decyduję się by ujrzeć z rana Heatrona. Kocham go, nie mam do tego wątpliwości. Powoli otwieram oczy, by zaraz w przerażeniu i strachu wydrzeć się na cały głos. Widzę go, ale to nie on. Serce wali mi jak młot, pot leje się z czoła, ciało drży. Ogarnia mnie lęk. Krzyczę jak najęta, nie chcę z nim być, przynajmniej nie w takiej sytuacji. Zrywam się na nogi, lecz od pośpiechu i tak przewracam się lądując na kolanach. Zanim zdążam się podnieść, on już stoi przede mną, patrzy na mnie, wiem to, choć moja głowa jest opuszczona. Przez chwilę nie wiem co robić. Dopiero gdy schyla się nade mną, walę go mocno w kroczę. Słyszę jego jęk, syczy coś przez zaciśnięte zęby. Wybiegam z pokoju, ale to już inny budynek. Odwracam głowę, pokój Heatrona jednak ciągle tam jest. Stoję zdezorientowana w progu. Ponownie patrzę przed siebie, niespodziewanie on zasłania mi oczy, wykrzykuję jego imię, sekundę później po moim udzie spływa stróżka krwi. To nie jest moja krew. Nie tym razem. Uścisk jego dłoni się luzuje, chłopak upada z hukiem. Kałuża krwi otacza jego ciało, podnoszę wzrok. Het z nożem w ręku. Co się dzieje?! Pod wpływem impulsu łapię za pierwszą lepszą broń i rzucam się na ukochanego. Podrzynam mu gardło. Upada bezwładnie na łóżko. Śmieję się sarkastycznie. Krzyczę. Płaczę. Budzę się.
    Jeszcze po obudzeniu słyszę jak po pokoju roznosi się mój wrzask.
    - Carmen? - pyta niespokojnie Heatron.
    Cała się trzęsę, jestem mokra i strasznie się boję.
    - Chick... - nabrałam powietrza. - On... - do oczu napłynęły mi łzy.
    Heatron przybliża się do mnie i czule obejmuje.
    - Heatron... - patrzę w jego szklane oczy. - Kocham cię szepczę.
    - Ja ciebie też Carmen. - po tych słowach nasze wargi się ponownie spotykają. Jego usta smakują wczorajszymi doznaniami, między innymi moimi łzami.
    Wtulam się w jego klatkę piersiową. Czuję jak unosi się i opada, słyszę bicie jego serca.
    - Masz na coś ochotę? - pytam cicho.
    Tak na prawdę wiem na co ON ma OCHOTĘ, ale nie powie tego teraz. Nie po tym koszmarze z Chickiem. Poza tym, ja jeszcze nie jestem gotowa. Trwa cisza, odpowiedź wisi w powietrzu, unosi się gdzieś nad nim i czeka aż zostanie uwolniona z ciasnej klatki. Po dłuższej chwili wybiega z niej niczym torpeda.
    - Tak Carmen, mam na coś ochotę.
    Odwracam głowę w stronę drzwi. Faith stała w przejściu.
    - Mam ochotę na śniadanie i wy gołąbeczki pewnie też. - uśmiechnęła się i zaraz zniknęła za ścianą. Kiedy zeszła na dół dodała, że za chwilę na stole pojawią się kanapki.
    Miałam nieposkromioną ochotę przybić Heata do łóżka i zacząć go namiętnie całować, ale dałam sobie z tym spokój kiedy on sam zrobił to ze mną. Boże, jak ja go kocham. Tak bardzo go pragnę. Jego źrenice stały się ogromne, jestem obiektem jego pożądania. unoszę lekko głowę, Heatron zbliża swoją głowę do mojej szyi, zaczyna ją gładzić swoimi wargami, nagle przyspawa się do niej. To dziwne uczucie, trochę łaskoczące i nawet przyjemne. Zaczynam się śmiać.
    - Het. - mówię ochryple.
    On nie odpowiada, nad ssie moją szyję.
    - Het. - powtarzam rozbawiona.
    W końcu się "odkleja" od mojej szyi, mojego łącznika głowy z resztą ciała.
    - Wiesz co będzie jutro? - pytam przygnębiona.
    Uświadomiłam sobie to dopiero przed chwilą. Taka myśl potrafi zepsuć takie chwile jak te. Poważniejemy.
    - Dożynki. - wzdycha. - Wiem.
    Podnosi się z łóżka i podchodzi do okna. Patrzy gdzieś w przestrzeń, w zamyśleniu. Ja również wstaję, lecz nie idę do niego. Tylko stoję.
    - Jeżeli cię wylosują... Faith zgłosi się za ciebie.
    - Co... Ja... Nie, nie Het! To twoja siostra, jest ważniejsza ode mnie!
    - To nie moja decyzja. Ona sama... - zacina się.
    Faith jest w stanie poświęcić się dla mnie? Nawet mnie dobrze nie zna. Muszę z nią porozmawiać, przecież to straszne. Przygryzam dolną wargę.
    - Jeżeli wylosują Faith, ja zgłoszę się za nią. - decyduję się.
    Chłopak odwraca się gwałtownie. Robi krok w moją stronę i łapie mocno za przedramienia.
    - Nie chcę was stracić, rozumiesz?! Was, osiemnastolatków kładą gdzieś na sam spód, nie mogą cię wylosować! A Faith?! Bóg wie co zrobią z jej karteczką! Jesteście dla mnie ważne tak trudno to zrozumieć?! Może i ja trafię na rzeź, co wtedy?! - jego głos jest załamany, wręcz bolesny gdy się go słucha. - Już raz cię straciłem... - szepcze.
    Jestem pewna, że Faith wszystko słyszała. Po kilku minutach schodzimy jednak na dół i niechętnie wpychamy w siebie po jednej kanapce. W ciszy. Dopiero po dwóch godzinach idę z Heatronem do lasu, z nadzieją, że temat Igrzysk nie zostanie poruszony. Całą drogę wyobrażam sobie rozłąkę moją i Heta. Czy ktoś jednak chciałby się za mnie zgłosić? Wiele rodzin raczej byłoby wdzięczne, że w końcu mnie wylosowali. Na pewno oglądaliby cały ten pokaz na arenie tylko po to, żeby mieć pewność, że już jestem trupem i służę jako pokarm dla zmiechów. Głos dobiegający z mikrofonu odbił mi się raz w głowie. "I niech los zawsze wam sprzyja."

    24 września 2014

    Od Heathron'a - CD. historii Carmen

    Zamykam drzwi i przekręcam klucz. Carmen patrzy gdzieś na czubki butów, trzyma się ręką za nadgarstek. Podchodzę do niej i dotykam brody, unosząc lekko głowę dziewczyny, zmuszając tym samym, by patrzyła mi w oczy. Czuję jej drżenie. Delikatnie przesuwam palcem po jej twarzy, zataczam na policzkach okręgi, na początku są duże, potem się zmniejszają. Z czasem dziewczyna się uspakaja. Opuszkiem obrysowuję jej wargi, są pełne. Oddech Carmen wraca do normalnego tępa, spięte mięśnie się rozluźniają. Przymyka oczy, nadal pozwalając się głaskać. Gdy dotykam jej ciemnych obwódek wokół oczu, chwyta mnie za dłoń i ściska mocno. Otwiera leciutko oczy. Szepce coś, bardzo cichutko, po czym staje porządnie na dwóch nogach. Ciągnie mnie za rękę na górę, po schodach. Bezbłędnie trafia do mojego pokoju. Jestem zdumiony. Zatrzaskuje drzwi z dziwną pewnością w oczach. Mam wrażenie, że przyciemniały. Podchodzi do okna, opiera się o nie. Patrzy w mrok. Nagle gwałtownie się odwraca i uśmiecha lekko. Obejmuję ją w pasie, jest ode mnie nieco niższa, lecz jej to nie przeszkadza. Staje na palcach i dotyka moich ust swoimi. Na początku lekko i delikatnie. Zarzuca mi ręce na szyję. Zaciskam palce na jej talii, przesuwam je w górę. Podnoszę ją silnie i przyciskam do ciała, by była na mojej wysokości. Carmen przechyla głowę. Wydaje z siebie zadowolone westchnienie i odrywamy się od siebie. Dziewczyna dyszy ciężko. Robię kilka kroków do tyłu, potykam się i przewracam na łóżko. Siadam wygodnie, a ona mi na kolanach, odgarniam z czoła mokry od potu kosmyk włosów, ona zaczesuje swoje w tył rękoma, tak, że opadają kaskadą na plecy. Muskam jej szyję ustami, głowę z westchnieniem odchyla do tyłu. Patrzę w jej piękne, ciemne oczy, już nie są pokolorowane tym dziwnym odcieniem dzikości, są spokojne i pełne zaufania. Zaufanie u Carmen...? Ujmuję jej twarz w dłonie, powoli przysuwam podbródek do jej twarzy.
    - Krótka przerwa ode mnie, Carmen? - pytam lekko. - Jesteś pewna, że pamiętasz to wszystko?
    Marszczy ciemne brwi, tym razem jej spojrzenie powleka pewna powściągliwość. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy i odczuć to Carmen jest tego idealnym dowodem. Głaszczę ją lekko grzbietem palców po policzku, przekrzywiam lekko głowę, przyglądając się jej w uwagą.
    - Nie chcę, żebyś zrobiła coś, czego będziesz potem żałowała Carmen - mówię cicho.
    - Mało osób się o mnie martwi - mruczy - mam czasem wrażenie, że właściwie wszyscy udają, że tak robią, bo sami doszukują się w tym celu.
    Szukam odpowiedzi, nawijam sobie jasny lok jej włosów na palec. Przestaję patrzeć na dziewczynę.
    - Ludzie nie dzielą się tylko na twoich przyjaciół i wrogów.
    - Ja nie mam przyjaciół - cicho mówi - jestem podłą, nieprzyjazną i sarkastyczną dziewuchą, której ulubionym zajęciem było włóczenie się po okolicy i wyżywanie się na młodszych, no, czasami poszłam zabić coś dla samej przyjemności do lasu - i znów, jej oczy napełniają się łzami, które skapują po jej długich rzęsach. Ocieram te łzy, bardzo ostrożnie, jakbym bał się, że mój dotyk może ją zranić.
    - Nie jesteś taka za jaką się uważasz - mówię w jej włosy, gdy lekko opiera mi głowę na barku. - Jesteś inteligentna i serdeczna, choć nieufna. Nie otwierasz się przed wszystkimi, tworzysz wokół siebie mur, który ciężko przekroczyć, a gdy się już jest w środku łatwo zniszczyć, nie wiesz jak piękny jest widok, kiedy się otwierasz dla ludzi.
    - Naprawdę tak uważasz? - już nie leży mi na ramieniu, tylko uważnie na mnie patrzy.
    - Jak najbardziej - gładzę ją lekko po biodrach, nie spuszczając z niej wzroku. Uśmiecha się. Przykładam lekko wargi do jej policzka. Jest ciepły i nieco słony od spływających po nim wcześniej łez. Obejmuję ją w talii i przyciskam do torsu, Carmen zarzuca mi ręce na szyję, co jakiś czas wstrząsa nią szloch, kołyszę się w jedną i drugą stronę. Po jakimś czacie oddech dziewczyny się wyrównuje, a ona sama zapada w głęboki i spokojny sen, jak gdyby nie spała od dawna. Rozluźniam uścisk i układam ją tak, by łatwiej było mi się z nią podnieść. Przechodzę obok okna, wtedy światło księżyca rzuca na nią jasny blask. Patrzę na jej delikatne rysy twarzy, łagodne we śnie. Ścieram z jej policzka ostatnią, zagubioną łzę, po czym zdejmuję jej buty i układam w łóżku. Kładę się obok niej i patrzę w sufit, myśląc... Choć sam już nie wiem o czym.

    27 maja 2014

    Od Carmen - CD. historii Heatrona

    Wpatruję się w białą ścianę mojego pokoju. Siedzę na łóżku, oparta o stos poduszek. Wsłuchuję się w warkot wiertarki.
    Milczę.
    Czuję jak moje ciało podryguje, zaraz zwariuję. Osuwam się delikatnie, a zaraz przekręcam na prawy bok. Teraz moją uwagę przykuł ruchomy punkt za oknem. Na początku nie rozpoznaję go, ale po chwili uświadamiam sobie, że to kosogłos. Ciemny ptak rozkłada swe skrzydła, jego pióra są potężne, lecz cienkie. Zastanawiam się, czy jutro udać się na ćwiczenia. Obawiam się Heatrona. Może potrenuję w bardziej ustronnym miejscu? Tak będzie lepiej dla nas obydwu. Po długim czasie moje powieki stają się ciężkie, głowa obolała, a ciało bezwładne. Zasypiam nie zdając sobie sprawy z bardzo późnej pory.
    Minął miesiąc, czerwcowe upały dają o sobie znać. Nie chodziłam na treningi, męczyłam się w domu, siedząc, lub leżąc na kanapie i oglądając bezsensowne filmy, czy seriale. Mięśnie stały się wiotkie, a ja czuję się jak worek, który z każdym ciosem odnosi nieodwracalne straty. Oczywiście nie spotkałam również mojego trenera. Raz widziałam go jak kieruje się do lasu, wtedy nasze spojrzenia się spotkały, słyszałam jak gwałtownie się zatrzymuje... Ja uciekłam w popłochu, miałam wrażenie, że mnie goni. Poliki mnie piekły, choć ciało obszedł lodowaty dreszcz. W popłochu zgubiłam bransoletkę, której bardzo strzegłam. Gdy zorientowałam się, że ją straciłam od razu pomyślałam o chłopaku. Jestem pewna, że on ją ma, ale boję się jego reakcji, a co dopiero mojej. To szalone, bać się samego siebie. Uczucie, którym on mnie (chyba) obdarza jest (jak dla mnie) wstrętne. Powinnam być bardziej stanowcza i surowsza.
    Dziś pójdę po moją biżuterię.
    Biorę głęboki wdech. Po raz drugi od tamtego incydentu z Heatronem nie wychodziłam z domu. Dziś odwiedzę Jedynkę. Zsuwam plecak z ramienia, rzucam go w kąt i biegnę do salonu. Szperam w regałach, szukam wszędzie, aż znajduję go na strychu. Najpiękniejszy, najsolidniejszy i na pewno jedyny taki sztylet z wygrawerowanym moim imieniem. Nie wiem skąd go mam, podejrzewam, że rodzice zrobili go dla mnie dawno temu. Chowam go do kieszeni w szortach, potem schodzę do mojej sypialni, gdzie wyjmuję małą, ale pojemną torebkę - idealną na spacery. Przekładam ostrze do torby, potem wkładam do niej prowiant, wodę, bandaż oraz zegarek. Gapię się głupkowato na wszystko co do niej włożyłam, nawet na nią samą. Przygryzam wargę, nagle czuję słodki smak w ustach. Przykładam palce do ust, krew sączy się po mych ustach, toczy się powolnie po opuszkach palców i spływa po podbródku. Uśmiecham się sarkastycznie. W łazience przemywam twarz zimną wodą, która dobrze mi robi na koncentrację i myślenie. Stresuję się. Nie wiem jak mi pójdzie, czy dam radę przeskoczyć płot... Czy nie będzie patrolu? Chcę zaprzestać pojawianiu się nowym myślom, więc postanawiam wybrać się na zakupy. To jedno z najlepszych rozwiązań. Jest dopiero szesnasta, czas się niemiłosiernie dłuży. Przechodzę przez plac, gdzie wiele par oczu śledzi mój każdy krok. Co takiego ludzie ze sobą mają, że muszą oglądać się za innymi? Nie widzieli nigdy ładnej kobiety i chcą się jeszcze bardziej pogrążyć? Może nie wiedzą gdzie kupować przyzwoite ubrania i myślą, że jestem żywym sklepem, że się rozbiorę na środku ulicy i sprzedam im wszystko za niską cenę? Bo wydaje mi się, że rozbierają mnie wzrokiem. Plac mierzy sobie kilometr, który zdaje się mieć o wiele więcej metrów, niż te 1000... Staję przed ogromnym centrum handlowym, ciekawe czy w uboższych Dystryktach mają podobne rzeczy. Na pewno nie takie, ale czy w ogóle wiedzą co to dom targowy? Zanim się obejrzałam już przekroczyłam próg obrotowych drzwi. Wzdycham z zadowoleniem, napawam się widokiem, którego nienawidzę, ale podoba mi się. Rzucam się na sklep z bronią. Podziwiam cudowne miecze, noże, kosy, maczety, włócznie i moje ulubione - łuki. Jeden z nich wyjątkowo przykuwa moją uwagę. Widnieje na nim niedźwiedź z rozwartą paszczą, gotowy do ataku. Z zadumy wyrywa mnie sprzedawca.
    - Przepraszam, chciałaby go pani kupić?
    - Eee... - zająkuję się. - Nie, ale czy mogę go zdjąć i wypróbować?
    - Oczywiście, proszę. - mężczyzna zdejmuje łuk. - Jest z bukowego drewna, trochę ciężki, ale niezwykły.
    - Tak, jest magiczny. - szepczę w odpowiedzi.
    Ważę broń w dłoniach, rzeczywiście nie jest lekki. Ma skórzaną cięciwę, a także kilkadziesiąt strzał w zestawie. Bardzo dobrze mi się z niego strzela. Po zapytaniu o cenę od razu go odłożyłam i wyszłam. Choćbym miała diamenty do sprzedania, nie starczyłoby mi na jego zakup. Chciałabym odwiedzić jeszcze jeden sklep, niestety głos z megafonu powiadamia wszystkich klientów, o zamknięciu centrum za kilka minut. To oznacza godzinę dwudziesta pierwszą. Tylko maniak siedziałby w sklepie z bronią przez trzy godziny. Czyli ja. Wracam zmęczona do domu, padam na fotel w sieni i odpoczywam. Nagle czuję potworny ból w nodze, gdzie mam bliznę po ranie. Widzę jak szwy pękają, z rozkrwawionej dziury wyskakuje niedźwiedź. Słyszę głos Heatrona, jestem w lesie. Widzę jak umieram, gdy następuje ciemność słyszę świst. Widzę jak dźwigam poroże, jak kręcę oczami... Jak po raz pierwszy spotykam się... z moim trenerem.
    Budzę się z wrzaskiem. To tylko sen - myślę. Oddycham głęboko, odruchowo dotykam nóg. Cała drżę, jestem przerażona. Nie czuję kolan, słabo mi, oj bardzo słabo. Żeby nie zemdleć powolnie wstaję, sprawdzam godzinę, cały czas głęboko oddychając.
    Już mi lepiej, mogę iść do Jedynki.
    Z plecakiem na plecach wyruszam ku nieznanemu. W pewnej chwili uświadamiam sobie, że nie wiem gdzie mieszka Het. Ale ja głupia. Cóż, spróbuję go odnaleźć dzięki intuicji, może raz się na coś przyda. Kilka metrów od płotu słyszę jego złowrogie bzyczenie. Szukam drzewa, na które mogłabym się wspiąć. Jest jedno, około pół kilometra ode mnie. Skradam się w jego stronę, wdrapuję, a zaraz miękko ląduję na trawie. To mój pierwszy raz, kiedy wymykam się z Dystryktu. Choć teoretycznie las już nie jest Dwójką. Przy granicy nie ma żadnego domu, właściwie jest tu pusto. Kilka głazów, kępki trawy. Noc jest bardzo ciemna, dziś mroczniejsza niż zazwyczaj. Modlę się w duszy o to, bym nie została zauważona przez niewłaściwych ludzi. Ewentualnie maszyny. Po długiej wędrówce widzę pierwszy dom. Uradowana widokiem włączonego światła bezszelestnie podchodzę pod okno. Kątem oka zaglądam przez szybę. Widzę młodego mężczyznę, jestem pewna, że to on. Chłopak podnosi głowę, speszona potykam się o coś i upadam. Błyskawicznie się podnoszę i zwiewam do innej budowli. Już mnie nie obchodzi czyj to będzie dom, ale gorzej być nie mogło. Łapię za klamkę domu, przekręcam ją i zamykam z trzaskiem. Na pewno kogoś obudziłam. Z drugiej strony to dziwne, że tutejsi ludzie śpią z otwartymi drzwiami. Słyszę szuranie. Żółtawa poświata oświetl korytarz, w której staje smukłą dziewczyna. Skulona w kącie, przy szafie opuszczam głowę. Jestem pewna, że jest przerażona. Podnoszę wzrok, obok niej, nie wiadomo skąd wyrósł Het. Bez słów patrzymy się na siebie, całą trójka. Wtem ktoś puka do drzwi. To on.
    - Nie otwieraj. - mówię zdławiony głosem. - On mnie zabije.
    - Kto? - pyta dziewczyna.
    - Mój były. - kulę się jeszcze bardziej, aż nie mogę oddychać i omdlewam.

    CDN. Heatronie?

    10 maja 2014

    Od Heatron'a - CD historii Carmen

    Siedzę w kuchni.
    Panuje ciemność.
    Nawet księżyc nie raczy przyświecić swoim blaskiem.
    Rytmiczne chlupotanie wody z niedokręconego kranu niesie się po domu.
    Myślę, co właściwie robię ze swoim życiem.
    Jest 2:46 nad ranem, widzę przyciemnioną godzinę na starym zegarze. Uderzam palcami na blat stołu i wpatruję się w bliżej nieokreślony punkt nad lodówką.
    Powinienem iść do łóżka.
    Jutro trzeba iść do szkoły.
    Nauczyciele doskonale wiedzą, że chodzę gdy chcę i już nic sobie z tego nie robią. Ale nie mogę przecież olewać nauki cały rok.
    Właściwie lubię się uczyć, ale po prostu istnieją ciekawsze zajęcia. Praktyczne, nie teoretyczne.
    Gdy miałem 10 lat  ojciec zawsze pilnował żebym szykował się do snu przed 22.
    Czy teraz też by się o mnie martwił?
    Z pewnością.
    Kochał nas ponad życie.
    Teraz ja jestem czymś w rodzaju ojca dla Faith.
    Życie jest niesprawiedliwe.
    Tyle wycierpiała, a nie traci pogody ducha. Może to dlatego, że jest młodsza i inaczej to postrzega?
    A może dlatego, że nie pamięta rodziców tak dobrze jak ja?
    Może po prostu jest silniejsza, nauczyła się z tym żyć?
    3:02
    Zbliżają się Dożynki, już połowa maja.
    Czy ja się przypadkiem nie umówiłem z Instruktorem Drugiego Dystryktu? - odszukuję w pamięci taką informację. Tak. 18 maja.
    Może Carmen będzie.
    Chodziłem codziennie do lasu, nie spotkałem jej.
    Ile minęło? Prawie trzy tygodnie.

    Wyciągam z koszyka pierwsze lepsze jabłko i gryzę je. Raczej żeby się czymś zająć, niż z głodu. Odwiedzić ją?
    Nie.
    Wypluwam pestkę na stół.
    Bany się obudził i stoi tuż koło moich nóg. Rzucam mu od niechcenia psiego chrupka, których garść leży na stole.
    Fuj, czemu tu jest tak brudno?
    Bo nikt nie pilnuje żeby było czysto.
    Wymalowałem kiedyś dywan żółtą i pomarańczową farbą, mama od razu zaczęła go prać, a potem drażniło ją patrzenie na pozostałości więc kupiła nowy.
    Jedno z tych jaśniejszych wspomnień.
    3:34, jak ten czas się śpieszy. Ciekawe co się stało Carmen wtedy w tym domu, gdy mi to wypomniała.
    Słyszę dreptanie, Bany poszedł spać do pudła które mu dałem do przedpokoju. Jest mi ciepło, ale mam lodowate dłonie. Przesuwam palcami po przegubie prawej ręki. Chłód sprawia, że dreszcz ogarnia całe moje ciało.
    Sąsiad włączył światło w swoim domu. Ponownie zerkam na zegar.
    4:15.
    Siedzę w otępieniu całą noc. On idzie na 5 rano do pracy. Kręcę głową i wchodzę do łazienki. Myję się, wycieram i idę do pokoju ubrać.
    Mam nadzieje, że Faith nie strzeli do głowy biegać teraz po domu i oglądać jak goły przemykam się do sypialni.
    Śmieję się na tą myśl, ale przestaję, gdy uświadamiam sobie wczesną porę. 
    Otwieram drzwi i patrzę na pokój. Jest taki jak zwykle. Włączam światło, zatrzaskuję się w pieczarze, zakładam spodnie i kładę głowę na poduszce. Jest uspokajająco zimna. Leżę kilkanaście minut po czym wstaję i otwieram okno. Ciepłe powietrze owiewa moje ciało. Uśmiecham się i wychodzę na kamienny parapet od zewnątrz. Siadam na nich i obserwuję budzący się Dystrykt Pierwszy. Latarnie gasną, samochody ruszają z podjazdów. Wracam z powrotem do domu. Zakładam koszulę i budzę siostrę, później wychodzę z domu. Ludzie nigdy nie zwracają uwagi na wyrostków. 7:45. Na pierwszej lekcji jest język Panem. Czyli bzdurki typu gramatyka, ortografia. Siadam w ostatniej ławce i opieram się na rękach. Jestem w szkole pierwszy raz od połowy kwietnia. Hm. Budzi mnie bolesne uderzenie w głowę.
    - Jak ty się zachowujesz? - wrzeszczy czerwona nauczycielka. Podnoszę na nią zaspane spojrzenie. Ręce zacisnęła w pięści. Przecieram oczy i ziewam. Panna Stacliff się uruchamia. Drze się po mnie 10 minut, grozi wydaleniem ze szkoły, odebraniem praw do domu i Bóg wie czym jeszcze. Aha. Reszta klasy się uśmiecha i pogrąża w uroczych pogawędkach i ploteczkach.
    - ...dotarło do ciebie?! - kończy ciężko dysząc.
    - Powtórzy pani? - pytam słodko. Rechot niesie się po uczniach. Dzwonek. Wychodzimy z sali. Tak mi jakoś dziwnie szybko leci czas. "Powtórzy pani?" jest tekstem dnia. Mało kto ma odwagę pyskować nauczycielom, bynajmniej mi to nie sprawia problemu. Takie jest życie. Po zajęciach wracam tylko do domu, by odłożyć książki i zabrać ze sobą oszczepy, oraz wyruszyć do Dwójki. Mam zamiar odwiedzić Carmen.
    Idę kilkadziesiąt minut przez las. Pukam w drzwi domu dziewczyny. Otwiera mi jej ojciec.
    - Dzień dobry. Mógłbym się spotka... - nie kończę, przerywa mi ze srogą miną.
    - Nie. Zapomnij o niej.
    I zamyka się  w budynku. Jestem wstrząśnięty. Stoję parę minut i gapię się, po czym odchodzę. Och.
    No nic. Może pójdzie na trening przed igrzyskami... Jest w połowie maja.

    Pominę te monotonne dni, w których wyczekiwałem na spotkanie. Nie zdarzyło się nic ciekawego.
    Wchodzę do budynku, jest w nim jasno. Kilka osób czeka na mnie, wśród nich obiekt mojego uwielbienia. Uśmiecham się, tłumaczę wszystko, patrzę na Carmen.
    Jest cudowna.
    Taka uroczo zakłopotana.
    Nadchodzi jej kolej.
    Przeżywam szok. Ona zachowuje się jakby mnie nie znała. Wszystko układa się w całość.
    Nie przychodziła na polowania. Jej ojciec zabronił się mi z nią spotykać. Ona mnie nie pamięta.
    Nie rozumiem jak rodzice mogli wyrządzić jej coś tak okropnego.
    Odprowadzam ją i nic. Tak po prostu, jakbym był dla niej nic nieznaczącą osobą. Zamierzam jej to przypomnieć. Nie, nie walnę jej kamieniem w głowę. Czemu mam takie pomysły w ogóle? To chore. Ja jestem chory. Wszystko jest chore.
    Od rana obserwuję dom dziewczyny (teraz zmieniam się w psychopatycznego wielbiciela). Jej starzy gdzieś wychodzą. Ryzykuję i pukam w okno jej pokoju. Pojawia się w nim, zaciska usta i kręci głową. Wypowiadam słowo "proszę", mimo że mnie nie usłyszy. Wzdycha ciężko i po chwili staje na podwórzu.
    - Carmen... Ja... Ech.
    - Co znowu? Ja cię nie znam, proszę, nie śledź mnie.
    - Ja nie mogę inaczej. To co się stało... Między nami, Chickiem...
    - Nie ma NAS. - Warczy stanowczo. Wyciągam nóż z kieszeni kurtki. Przeraża się.
    - Spokojnie! Chciałbym... Ci coś pokazać...
    - Co? Gdzie?
    - W lesie.
    Otwiera szeroko oczy. Jej źrenice robią się ogromne, jakby sobie coś przypomniała, coś strasznego. Chwytam ją za nadgarstek, jakbym chciał zatrzymać ją przy sobie, by nie spadła w otchłań.
    - Nie! Zostaw mnie! - krzyczy, z oczu płyną jej łzy. Jestem zdumiony. Cofam się o krok. - Zostawcie mnie wszyscy! Faceci to świnie!!! - szepcze gorączkowo. Nie wiem co zrobił jej Chick, i wolę się nie domyślać. Napawa mnie wściekłość i ochota zakatrupienia tego sku*wiela.
    - Carmen... - podejmuję - spokojnie.
    Dziewczyna oddycha płytko. Jest mi głupio, że doprowadziłem ją do takiego stanu. Opiera się o mur domu, zsuwa się i klęka przy nim. Podnoszę ją i niosę do domu. Jeszcze nie czas. Znikam tak, jak się pojawiłem.
    Jeszcze nie czas...

    Carmen?

    2 maja 2014

    Od Carmen

    Posyłam uśmiech rodzicom. Choć jestem w kuchni, a oni w salonie, odpowiadają mi tym samym gestem. Rana na nodze jest już praktycznie zagojona, sama nie wiem kiedy te dni upłynęły, to wszystko działo się tak szybko. Nie mogłam wychodzić z domu, a kiedy już to robiłam, starzy surowo mnie karali. No może nie zupełnie, ale robili wywody, które strasznie mnie męczyły.
    A dziś, w środku maja rozpoczyna się trening do Igrzysk Śmierci. Nigdy nie było na nim wielu ludzi, bo w Dwójce większość sądzi, że nawet bez treningu zdoła wygrać. Nie rozumiem takich zachowań. Może i zaczęłam trening przedwcześnie, może i jestem z Dystryktu, w którym prawie co roku znajduje się zwycięzca, ale co z tego, skoro mogą w tym wylosować dziewczynę taką jak ja? Dobrze, że to będą moje ostatnie nieprzespane noce w strachu, że to ja zostanę wylosowana, i że to ja będę skazana na mordowanie niewinnych. Takie myślenie bardzo nie podoba się Zawodowcom. To znaczy, sama nim jestem, jednak się nim nie czuję. Znam osoby lepiej wyszkolone, które to kochają. Nie wiem za co. Zawsze gdy próbuję odnaleźć w tym chociaż krztę sensu, lub czegoś wartego podziwu, to i tak znajduję same minusy. Taka już jestem. Zawsze zaprzeczam, mam swoje odmienne zdanie, którego bardzo się pilnuję. Trudno sprawić, bym obejrzała sprawę z innej strony. Dla mnie istnieje tylko jedna - ta moja.

    Gdy docieram do starego budynku ze szklanym dachem popycham drzwi, po czym wkraczam do ciemnego pomieszczenia. Chwilę później, kiedy mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności niespodziewanie włączają się światła. No jasne, witam w moim świecie przepełnionym ironią losu. Zaciskam oczy, oślepiający blask sprawił, że opieram się o ścianę. Powoli docieram do grupki ochotników. Nikogo nie znam. Rodzice cały czas ostrzegają mnie przed dzieciakami, które wybierają się na polowania. Ja nigdy bym tego nie zrobiła. Czekamy w ciszy aż wyjdzie instruktor. Mijają minuty, zdające się trwać godzinami. Słychać ziewania, od czasu do czasu jakieś nieistotne szmery, aż w końcu na podwyższeniu staje młody chłopak o kruczoczarnych włosach i błękitnoszarych oczach. Przez chwilę nasze spojrzenia się spotykają, widzę, że jest mną zafascynowany. Dlaczego? Czy jestem mu coś winna? Wyrządziłam mu jakąś krzywdę? A może, jestem pierwszą lepszą, z którą chce się przespać? Tysiące myśli wiruje mi w głowie. Głupia - karcę się. Jestem tu po to, aby trenować, nie dlatego, żeby wdawać się w niewłaściwe relacje z niewłaściwymi osobami. Po długiej przemowie ustawiamy się w rzędzie pod ścianą. Musimy się przedstawić i wykonać jakieś testy. Jestem piąta w kolejce. Serce wali mi dziwnie szybko. Sala do której wchodzimy jest chroniona metalowymi drzwiami. Testy trwają nie dłużej niż dwadzieścia minut. Zastanawiam się o co chodzi. Jestem tu co roku i jeszcze nigdy nie było tu czegoś równie dziwnego. Osoba przede mną to czternastoletnia dziewczyna. Ma na imię Era. Rozmawiamy przez chwilę, lecz w połowie zdania jest proszona do środka.
    Skręca mnie w żołądku, bicie serca przyspiesza. Źle się czuję, żółć podchodzi mi do gardła, zaraz zwymiotuję, jestem tego pewna. Chwytam się poręczy obok, czego mam się spodziewać? Uświadomiłam sobie, że nie będzie to test pisemny, to oczywiste, więc? Oddech mam płytki, robię krótkie wdechy i szybko wypuszczam powietrze. Drzwi się przede mną otwierają, niepewna wchodzę do środka. Krzyżuję ręce na piersi, tak, żeby inni nie mogli dostrzec mego strachu. Przygryzam lekko wargę kiedy pokój się za mną zamyka. Nie jest duży, podczas stania w kolejce wydawał się większy. Teraz się skurczył. Instruktor gapi się na mnie długo. Bardzo długo. Mijają minuty, a on nadal się we mnie wpatruje. To się robi naprawdę krępujące. Siadam na czarnym fotelu. On obejmuje moją dłoń, odruchowo ją strącam.
    - Carmen? - zaczyna z niedowierzaniem.
    - Czy tak postępuje instruktor? - pytam oschle.
    - Nie rozumiem... - szepcze do siebie. - Teraz, kiedy znowu się spotykamy... Myślałem, że tęsknisz. - marszczy brwi.
    - Przepraszam, ale czy my się znamy? - waham się.
    - Carmen... - jest zrezygnowany. - To ja, Heatron. - dodaje po chwili.
    Mam ochotę go uderzyć z całej siły prosto w gębę. Co on sobie myśli? Najpierw się we mnie wpatruje, a teraz próbuje brać mnie na litość? To chyba jakieś żarty.
    - Jestem tu po to, żeby się przygotować do Igrzysk, więc... Wytłumacz mi co to za test i mi pomóż, a nie mnie podrywasz jak dupek. - parskam.
    Oczy chłopaka robią się szkliste, dostrzegam w nich żal i coś jeszcze.
    Tęsknotę.
    - Halo? - ponaglam go.
    - Och, wybacz. - spuszcza wzrok. - Ja... Nie wiem co dziś we mnie wstąpiło. Wybaczysz mi?
    - Tak.. Chyba tak. - przytakuję.
    - Test jest podzielony na dwie części. Zaraz wstrzyknę ci płyn, dzięki któremu będziesz miała halucynacje. - odchrząkuje. - Miną dopiero jak się uspokoisz. Przeciętnie trwają od dziesięciu do piętnastu minut. Wszystko będę widział, więc możesz być spokojna. Drugi etap to sprawdzenie odporności, ale o tym później. - uśmiecha się. - Jesteś gotowa?
    Nic nie mówię, tylko kiwam głową na tak.
    Instruktor podaje mi różowy płyn, wypijam go duszkiem, mimowolnie zamykają mi się oczy, wpadam w coś podobnego do snu. Gwałtownie nabieram powietrza. Nie jestem już w ciasnej sali, teraz znajduję się na arenie. Zanim zdążam nabrać powietrza do płuc słyszę gong. Jest inny niż zawsze, płynniejszy oraz bardziej melodyjny. Brzmi jak kosogłos. Nie wiem co robić. Stoję na platformie, obserwuję rzeź przed Rogiem Obfitości. Tu jest piękny, okuty lodem, kształtny i lśniący. Wtem orientuję się, że cała Arena taka jest. Znajduję się na śnieżnej masakrze. Ani drgnę, jestem ubrana lekko, nie mam na sobie niczego co mogłoby mnie ogrzać. Lód pokrywa dosłownie wszystko. Drzewa, zwierzęta, kwiaty, a nawet słońce. Boję się mrozu. Biegnę do Rogu, chwytam za polar i pierwszą lepszą broń. Podczas ucieczki okazuje się, że złapałam włócznię. Biegnę daleko hen, aż pieką mnie z bólu żebra, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Cały czas w uszach dudni mi huk armatni. Wślizguję się do nory, tu będę bezpieczna. Oddycham ciężko, cały świat wiruje. Zakładam polar, otulam się nim jak kocem. Zamykam oczy, z nadzieją, że koszmar zaraz się skończy. Powtarzam sobie w głowie, że to nie dzieje się na prawdę. Ale przecież coś takiego odbywa się już ponad 70 lat. Niedługo po odpoczynku ponownie uciekam. Coś mi się przypomina gdy widzę niedźwiedzia skutego lodem. Coś mi się przypomina, gdy zaraz potem zerkam na włócznię. Jednak nie będę sobie tym zawracać głowy. Kiedy znikam z oczu zwierzęcia padam trupem do wody. Jest zimna. Zaraz utonę. Szarpię się na wszystkie możliwe strony, wrzeszczę, piszczę. Zaraz się zamykam i klnę. To tylko przyciągnie uwagę innych. Zaraz, a kto jest moim partnerem. Przecież muszę kogoś mieć. W porywie paniki nie poczułam, że ktoś mnie wyciągnął z przerębla. Widzę Heatrona, mojego instruktora. Dlaczego akurat on?! Widzę numer mojego dystryktu na jego przedramieniu. Patrzy na mnie zachłannie, połyka mnie swoim wzrokiem.
    On mnie pragnie.
       
    Nie, nie nie. Kopię go w brzuch, dłużej tego nie zniosę. Siła z jaką go walnęłam zwaliła go z nóg. Szybko się otrzepuję, mam zamarznięte ciało, nigdzie już nie zajdę. Mam jedno wyjście.
    Muszę wskoczyć do wody i się utopić.
    Tak, to na pewno załatwi sprawę. Po co mam się męczyć ze zlodowaciałymi kończynami? Czołgam się na brzuchu do przerębla, daję głębokiego nura, wpadam tam jak kamień, nawet nie zaczerpnęłam powietrza. Chwilę później widzę twarz instruktora, wskakuje za mną, wiem co zamierza. Ale ja nie dam się uratować. Odpływam od niego, aż nagle tracę świadomość.
    Budzę się na krześle, dłonie mam spocone, cała się trzęsę. Spoglądam na Heatrona, ma niewyraźny wyraz twarzy.
    - Zdałam? - pytam z ciekawości.
    - Tak. - odpowiada cicho, wręcz szepcze. - Teraz część druga.
    Sięga po strzykawkę.
    - Podaj mi dłoń. - prosi.
    Posłusznie robię to co każe. Zaraz potem mam rękę umazaną długopisem. Widnieją na niej różne nazwy, kilka takich, których nie znam. Chwila później i zastrzyk. To coś sprawdza, czy mam alergię i jak odporny mam organizm. Ciekawa sprawa. Raz miałam podobne badania, niestety tak dawno, że ledwo to pamiętam. Cicho jęczę gdy czuję, jak płyn mnie rozgrzewa. Tylko tyle się dzieje.
    - Carmen, zdajesz sobie sprawę, że twój test trwał niewiele więcej niż siedem minut?
    Tylko siedem? W sumie to nie wiem czy to długo, czy krótko, czy dobrze, czy źle, więc się uśmiecham.
    - No więc? - pytam.
    - To zadziwiające. Wyjdź tymi drzwiami i dołącz do reszty. - rozkazuje.
    Sprawnie schodzę z fotela. Heatron... Gdzieś jakbym słyszała to imię. I co do licha miał oznaczać ten przebłysk podczas ataku niedźwiedzia? Popycham drzwi, widzę różnorakie twarze. Niektórzy nie zwracają na mnie uwagi, kilka osób wodzi za mnie wzrokiem. Zatrzymuję się przy ogromnym worku przeznaczonym do treningu. Przybieram poprawną postawę i walę. Pierwszy raz, drugi, trzeci, czterdziesty... Mija godzina, jestem zmęczona. Instruktor koryguje nasze postawy, daje nam rady. Przy mnie stoi najdłużej. To irytujące, że tak się na mnie uwziął. Po szóstej opuszczamy salę. Heatron mnie jednak zatrzymuje.
    - Carmen, poczekaj. - dyszy. - Chciałbym z tobą porozmawiać.
    Kręcę oczami, czego on ode mnie oczekuje? Odwracam się do niego. Patrzę na jego mięśnie, na twarz. Jest przystojny.
    - Tak? - unoszę lekko brew.
    - Niczego nie pamiętasz? Jak poznaliśmy się w lesie, jak wzięłaś sobie poroże... Jak zaatakował cię niedźwiedź?
    Stoję w osłupieniu.
    - Nie. - mruczę.
    - Przypominasz sobie... Ech, to głupie.
    - Czy co? - dopytuję się.
    - Nie, już... Już nieważne. - omija mnie i zakłada na siebie skórzana kurtkę.
    Podbiegam do niego, szybko chwytam za ramię.
    - Wiedziałem, że tak zrobisz. - śmieje się. - Za dobrze cię znam Carmen.
    - Nie znasz mnie ani trochę. - syczę
    - Powiem ci wszystko, co o tobie wiem.
    - Nie będzie tego za dużo. - prycham, ale z ciekawości siadam na schodach.
    Instruktor opowiada mi różne historie, wymienia też adres mojego domu. Na koniec mówi o Chicku. Ten temat nie jest dla niego łatwy. Przed moim domem chwyta mnie za przegub.
    - Rana na nodze nie jest od tego, że się przewróciłaś. Coś mi tu nie gra. Oni... To znaczy ktoś... Albo raczej... Twoja pamięć została wyczyszczona. - jego głos drży.
    To naiwne z mojej strony, chcę mu wierzyć. Jestem dla niego za dobra. Nawet jeżeli go znam, to teraz nie ma to znaczenia. A poza tym - ja nigdy nie byłam na żadnym polowaniu. Poroże jest prezentem od rodziców... Chyba, że jednak usunęli mi kilka wspomnień, a część trochę pozmieniali. Nie żegnam się z Heatronem, ale kiedy widzę, że idzie w stronę lasu kusi mnie żeby zadać pytanie.
    - Nie jesteś z Dwójki?
    - Z Jedynki. Nauczam was, bo poprosiłem o to instruktora, który pomagał Dwójce rok temu. - zawiesza głos. - Ze względu na ciebie. - odchodzi.
    Chłód przenika moje kości. Majowe słońce ukryło się pod morzem ciemnych chmur. Zrywa się porywisty wiatr, znowu mi zimno. Nie mogę zadawać żadnych pytań rodzicom, bo zmuszą mnie do zaprzestania treningom.
    Ukrywam się pod kołdrą, szlochając. Głupia ja, płaczę bo jakiś nieznajomy wtyka mi kit, a ja mu wierzę.

    Heatronie (Instruktorze :) ) jak tobie minął dzień?

    26 kwietnia 2014

    Od Heatron'a - CD. historii Carmen

    Spoglądam jej w oczy… Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Otwieram usta by ją przeprosić, a wtedy… Dziewczyna odwraca głowę, ku oknu. Spuszczam wzrok – już wszystko dla mnie jasne. Mam zniknąć z jej życia. Cofam się bezszelestnie i odbiegam w stronę lasu. Siadam na drzewie i podkulam nogi na szerokiej gałęzi. Przykładam do kolan głowę i w tej pozycji wpadam w odrętwienie. Budzi mnie śpiew ptaków, widzę jak na sąsiednim drzewie dwa kosogłosy wiją gniazdo. Uśmiecham się i nucę parę nut. Powtarzają je chętnie i podlatują w moją stronę. Wyciągam do nich rękę, samczyk siada na niej i ćwierka. Niebo jest jeszcze szare, do świtu zostało może 1,5 godziny. Wykorzystuję ten czas na poszukanie gałęzi i zrobienie z niej oszczepu. W kurtce kieszeni mam scyzoryk. Wyjmuję go i strugam włócznie z dwóch, prostych gałęzi. Miarowe zgrzyty uspakajają mnie, po godzinie dwa piękne oszczepy leżą w trawie obok mnie. Powycinałem w gładkiej korze różnorakie wzorki. Wezmę je do domu i zabarwię. Na jednym widać kwiaty, na drugim wzorki oplatające go na całej szerokości. Ostre zakończenia dzid są mocne i grube. Wbijam je w ziemię i patrzę czy nic się nie odgięło. Porządny oszczep z bukowego drewna powali człowieka, jelenia, a nawet i grubszego zwierza. Nie zauważyłem nawet kiedy, ale słońce wychyliło się już znad horyzontu. Kiwam z aprobatą głową – to idealna pora na polowanie. Wymykam się w głąb lasu Dystryktu Drugiego, kucam. Przywieram plecami do drzewa. Wytężam wszystkie zmysły, zwłaszcza wzrok i słuch. Staram się oddychać najciszej jak mogę. Widzę liście, które drgają zupełnie w inną stronę, niż reszta. Coś się tam przesuwa, chodź dość szybko. Czekam aż zwolni, zbliżam się powoli do celu. Skradam się, im jestem bliżej tym wolniej. Stworzenie zatrzymuje się, rzucam dzidą. Rozlega się skowyt. Podchodzę, i z zaciekawieniem patrzę co właśnie upolowałem. To brzydki, stary, brudny dziki pies. Oszczep przebił jego serce, tak więc zdechł na miejscu. Oglądam jego ciało – co w końcu mam innego do roboty? Widzę, że jego tylna łapa jest spuchnięta, oblepiona zakrzepłą krwią i ropą. Zwierze po walce z innym osobnikiem z jego sfory dostało zakażenia, więc tylko skróciłem jego męki. Nie jest mi ani trochę przykro, ba nawet jestem z siebie zadowolony. Wyjmuję broń ze zwłok i przemierzam las. Nagle słyszę szczekanie. Z pewnością trafiłem na watahę dzikich psów. Stąd wziął się starszy. Wchodzę na drzewo i oglądam igrające zwierzęta. Nagle jedna suka atakuje drugą, szarpią się. Dostrzegam odrośniętego, choć nadal małego szczeniaka, przeżył jako jeden z miotu. Jest ładny, biało-brązowo-czarny. Silniejsza samica rozszarpuje matce gardło, a tamta dławiąc się krwią zdycha. Dziwne wydaje mi się to barbarzyństwo, wśród ludzi zrozumiem, ale psów? Dostrzegam przyczynę zachowania silniejszej, psia mama próbowała odebrać jej starą kość. Majtam nogami siedząc na konarze. Psica obwąchuje szczenię i warczy. Marszczę brwi, szkoda takiego małego pieska. Moja dłoń ląduje na wystruganej wcześniej broni, i po chwili morderczyni leży martwa w kałuży krwi. Rozglądam się uważnie, czy wokół nie ma innych agresorów po czym schodzę. Kopię ciało zwierzęcia w krzaki i podchodzę do bojaźliwego małego. Podnoszę go za skórę na karku. Wije się piszcząc. Trzymając go w takiej pozycji wracam powoli do domu. Zrobię z niego przydomka, jest jeszcze malutki i da się go wytresować po swojemu. W końcu piesek uspakaja się, wkładam go do torby którą mam przy sobie. W cieple maluch zasypia. Oddycham lasem... Idę spokojnie, przyglądam się gniazdom ptaków, nie tylko kosogłosów, są tam także grubodzioby, słowiki – które żyły już wtedy, gdy ludzie dopiero uczyli się tego, czym jest ogień… Nagle słyszę wrzask. Doskonale znam ten krzyk, tą barwę głosu. „A ty, wiedziałeś, że coś jest nie tak u mnie w domu. Nawet nie zareagowałeś”.  Otwieram szeroko oczy. Tym razem cię nie zostawię. Nie wiem co spowodowało, że Carmen wydała z siebie taki dźwięk, ale na pewno jej nie zostawię. Biegnę. Gałęzie i liście biją mnie po twarzy, mija może 5 minut, ale ciągnie mi się to jak dekada. Zamieram. Widzę najprawdziwszego króla lasu. Jest silny, ogromny, gdy stanąłby na dwóch łapach miałby ponad 2 metry wzrostu. Jednak teraz, stoi odwrócony do mnie tyłem… On je Carmen! Ten widok sprawia, że działam błyskawicznie. Gdy jeden oszczep wbija się w grzbiet niedźwiedzia już do rzutu przygotowuję drugi. Potwór odwraca się, rycząc, a wtedy włócznia przebija jego głowę. Cholera jeszcze rzucana nerwami podbiega do mnie i zwala z nóg łapą po czym zdycha. Dyszę ciężko, otrzeźwiają mnie jęki Carmen. Podrywam się i podbiegam do niej. Na twarzy dziewczyny maluje się ból, z oczu ciekną jej łzy. Przykładam rękę do jej policzka. Już dobrze – szepczę. Patrzę na poszarpaną nogę dziewczyny. Nie dostał się do kości, ani mięśni, jednak udo mocno krwawi. Ściągam koszulkę i nożem rozcinam ją w pół, tak by powstał pasek. Zwijam go i zawiązuję nad raną dziewczyny. Rozglądam się i chowam w krzakach broń. Podnoszę Carmen najdelikatniej jak się da i niosę ją do jej domu. Dobrze, że mieszka na skraju lasu. Pukam ostrożnie w drzwi i zagryzam wargi. Otwiera mi starsza kobieta, bardzo podobna do Carmen. Wydaje z siebie stłumiony krzyk i zakrywa usta dłonią. Zaraz dołącza do niej ojciec dziewczyny. Otwiera usta, zamyka je. Na jego czole pojawiają się głębokie zmarszczki.
    - Proszę państwa… - mówię ostrożnie – stojąc tak i się gapiąc jej nie pomożemy.  – Spuszczam wzrok. Ojciec Carmen kiwa głową i odsuwają się. Wchodzę do domu i kładę ranną na sofie.
    - Co się jej stało? – pyta matka.
    - Zaatakował ją… niedźwiedź… - Odpowiadam w miarę spokojnie, by nie spanikowali.
    Kobieta siada obok córki i ukrywa twarz w dłoniach. Słyszę jak łka. Pan Gray ubiera buty i wychodzi z domu.
    - Idzie po ciotkę… Jest lekarzem – tłumaczy mama Carmen. Kiwam głową. – A ty…?
    Wbijam wzrok w podłogę.
    - Heatron. Jestem z Jedynki.
    Pani Gray załamuje ręce.
    - Dlaczego ta dziewczyna wszystko robi po swojemu? Polowania… Spotkania? Od początku było coś z tym nie tak, ale nie myślałam, że wpadnie aż w takie tarapaty. – Płacze. Niezdarnie gładzę ją po ramieniu próbując uspokoić. Mówię, że wszystko będzie dobrze… Do domu wchodzi rodzina Carmen.
    - Mam nadzieję, że nie siądą nam na głowie strażnicy – mamrocze. Moje spojrzenie krzyżuje się z wzrokiem matki Carmen.
    - Dla twojego dobra, będzie lepiej jeśli pójdziesz – mówi, przytakuję skinieniem głowy. – Dziękuję. – Kończy szeptem. Słyszę pisk dzikiego psiaka, który wierci mi się w torbie. Zupełnie o nim zapomniałem. Wychodzę szybko z domu i uciekam do rodzinnego dystryktu. W ostatniej chwili przypominam o włóczniach. Zbieram je i uciekam. To wszystko jest za trudne.
    Chcę klnąć na cały świat, Panem i cholerny Kapitol. Przez ich władzę nie mogę być z jedną z najważniejszych osób w moim życiu, wtedy, kiedy jestem jej najbardziej potrzebny. Docieram do domu. Wyjmuję psa z torby, włócznie rzucam w  kąt. Idę do kuchni i leję z kranu szklankę wody. Wypijam ją duszkiem i opieram się o blat składając myśli. Kieruję wzrok na szczenię, leję mu na głębszy talerz wody. Mlaska językiem i rozchlapując całość również go wypija. Wycieram i biorę go do mojego pokoju. Moje myśli krążą wyłącznie wokół Carmen. Cholera, cholera, cholera. Mam ochotę znowu spić się jak świnia, ale Faith zamknęła pokój na klucz, który gdzieś schowała. Ech… Może to i dobrze? Rzadko palę, ale teraz to nieuniknione. Siadam przy oknie i zaciągam się dymem z peta. Zazwyczaj wydaje mi się to ohydne, ale teraz zaciągnięcie się papierosem przynosi mi przyjemność. Nie wiem ile mam czekać. Nie chcę wiedzieć. Choć staram się jak mogę z oczu mimowolnie ciekną mi łzy… 

    https://fbcdn-sphotos-h-a.akamaihd.net/hphotos-ak-ash3/t1.0-9/552793_321057547976779_421491989_n.jpg