"Nie przeciągaj pożegnania, bo to męczące. Zdecydowałeś się odejść, to idź." - Mały Książę
Ściskam z całych sił welurowy koc, twarz mam czerwoną, ledwo łapię powietrze do płuc. Siedzę skurczona w ciemnym pokoju, słowa Chicka zdecydowanie za bardzo wyprowadziły mnie z równowagi. Staram się uspokoić, ale każda myśl, nawet najgłupsza przynosi ze sobą drugą, związaną z dziećmi. Przyciskam blade dłonie do oczu.
Na pewno są przekrwawione.
Ocieram łzy wymieszane ze smarkami. Odruchowo pozbywam się lepkiej mazi wycierając ją w spodnie. Oddycham przez chwilę spokojnie, niespodziewanie nawiedza mnie kolejna fala spazmów oraz niechcianego płaczu. Zaczynam tłumić w sobie wrzask, który z jednej strony chcę z siebie wypuścić, lecz z drugiej nie mam już na to sił. Uderzam pięściami w ścianę. Robię to parokrotnie, dopóki nie poczuję żrącego i palącego bólu w knykciach, który nasyci całe moje ciało. Mój puls jest przyspieszony, serce wali jak młot, oddycham ciężko. Odnoszę wrażenie, jakby całe moje gardło zalane było krwią, a jej posmak, który zagościł w moich ustach jest jednocześnie upajający i odrażający. Zaciskam wargi, przygryzam je tak mocno, że przebijam się zębami przez skórę. Teraz smak krwi jest rzeczywisty, tak namacalny, niewinny i zdradliwy. Zastanawiam się ile czasu spędziłam już w samotności, jednak zanim w mojej głowie pojawia się cyfra trzy, zasypiam.
Budzę się z zimną łzą na poliku, może to jednak tylko kropla potu? W kąciku oka czuję wilgoć, przecieram oczy i ziewam. Włosy mam lekko zmierzwione, zerkając na koszulę, w którą jestem ubrana widzę ciemne plamy krwi. Przykładam opuszki palców do roztrzęsionych warg. Zaschnięta krew spoczywająca na moich ustach i brodzie oraz szyi zostaje na swoim miejscu. Gdy opuszczę swój pokój, chcę, aby to zobaczyli. Oczywiście najbardziej zależy mi na Chicku.
Chcę by sobie uświadomił do czego doprowadził.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Między drzwiami, a podłogą nie ma żadnej przerwy, jednak czuję obecność innych w salonie. Chyba jest już południe? Ile spałam? Jaki jest dziś dzień? Cała drżę, nie chcę się znowu rozklejać, muszę wziąć się w garść, zebrać myśli i postąpić rozsądnie. A rozsądnie, będzie się pozbyć problemu - czyli dziecka. Łapię się delikatnie za brzuch, nachodzą mnie refleksje. Dochodzę do wniosku, że teraz to nie ma znaczenia, czy dokonam aborcji, czy nie. Poza tym jeżeli wygram Igrzyska, to coś, co siedzi w moim brzuchu i tak szybko umrze. Podniesienie się z podłogi sprawia mi chwilowy trud, a gdy jestem już na nogach szybko łapię się za kąt biurka by nie upaść. Kręci mi się w głowie. Rzucam zawistne spojrzenie na leki, które nie zmieniły swojego położenia od momentu pojawienia się ich u mnie na biurku. Patrząc na nie słyszę rozmowę, dotyczy ona głównie areny. Każdy mówi głośno, trzy przekrzykujące się przez siebie głosy są nieznośne do wytrzymania. Jedynym czego teraz na prawdę chcę, to ciszy. Zawsze jej łaknęłam.
- ZAMKNIJCIE SIĘ! - wrzeszczę.
Cisza.
Tak niepokojąca i groźna, że aż sama się jej boję. W napadzie furii wydzieram się jeszcze raz, tym razem jest bo bezcelowy wrzask. Ktoś podchodzi do drzwi. Miękki głos, lekko załamany i przestraszony przemawia do mnie niczym do zwierzyny.
- Carmen, czy wszystko w porządku? - pyta.
- Odwalcie się! - krzyczę zachrypnięta.
- Carmen, wpuścisz mnie do pokoju?
- Spierdalaj! - odpowiadam.
Chick pomimo tego wpełza do mojego lokum. Czasami na prawdę jest nieznośny i irytujący jak nikt inny. Na mój widok staje jak wryty. Czy to takie dziwne, że jestem trochę ubrudzona krwią? Czy fakt, że niedługo będzie zabijać innych przeraża go mniej niż kilka plam krwi na bluzce oraz twarzy?
- Wyjdź. - syczę. - Wyjdź, dobrze ci radzę. - powtarzam tonem przepełnionym jadem.
Chłopak odsuwa się powoli, niestety za dobrze go znam. Po kilka krokach w tył gwałtownie idzie do przodu i zamyka za sobą drzwi. Wyciąga przed siebie dłonie, te kojące, gładkie i pachnące dłonie, które znam od dziecka.
Nienawidzę go. Nienawidzę tych dłoni.
Choć się opieram, udaje mu się namówić mnie na krótką rozmowę, która zaraz zamienia się na przepełnioną emocji i dramatyzmu konwersację. Po kilku godzinach Chickowi udaje się zmusić mnie do kąpieli. Kieruję się do łazienki, omijam ciekawskie wzroki, które odprowadzają mnie do mojego celu. Widzę w lustrze swoje odbicie, wyglądam prawie jak po wypadku samochodowym. Podkrążone oczy, sina i blada twarz, spierzchnięte usta i ta krew... Oblizuję się dookoła warg. Słodko kwaśny smak sprawia, że czuję się gorzej. Powoli się rozbieram, wrzucam brudne ubrania do kosza z bielizną. Ciepłe powietrze z nawiewu spada na mnie falami, jest słodkie, a jednocześnie duszące. Wchodzę do kabiny, spuszczam zimną wodę w oczekiwaniu na ciepłą. Zeschnięta krew na obojczyku stała się czarna, w niektórych miejscach jeszcze błyszczy się na bordowo. Podważam ją paznokciem jak strupa, by pozbyć się brudu. Gdy z słuchawki tryska ciepła woda kieruję ją na siebie. Gorący strumień otula mnie niczym koc, nagle parzy i sprawia ból. Srebrna para unosi się w powietrzu zostawiając po sobie ślady na wszystkim co napotka. Szybkim ruchem zmniejszam strumień wody, kilka kropel skapuje ze słuchawki do brodzika. Wodzę oczami po łazience. Zza szklanych drzwi prysznica wszystko wygląda identycznie, jednak mam wrażenie, jakby wszystko było inaczej. Szklana kopuła ochrania mnie przed złem, które może mnie dopaść, a woda spłukuje ze mnie zdarzenia sprzed kilkunastu godzin.
Nareszcie jestem czysta.
Po opuszczeniu łazienki zorientowałam się jak długo spędziłam w niej czasu. Owijając garstkę włosów dookoła palca zerknęłam na zegar i zaczęłam wpatrywać się w zmieniające się sekundy. Od tak dawna się nie nudziłam, że zapomniałam jakie to uczucie. Wszystkie światła są zgaszone, gładzę stopami narzutę na łóżku myśląc o domu. W pewnej chwili do mojej głowy przychodzi niespodziewany gość. Chciałabym go grzecznie wyprosić, najlepiej powiedzieć mu prosto w twarz jak mi jest ciężko i przykro, ale jednak muszę się z nim pożegnać bez zbędnych słów, bo nie potrafię sobie z tym poradzić, z tym ciężarem, który sama pielęgnuję. Na szczęście ta osoba znika równie szybko jak się pojawiła. Oddycham z ulgą. Przypadkowo przyłapuję się na tym, jak masuję sobie brzuch. Niekontrolowane ruchy dłoni nie są u mnie rzadkością, jednak tego typu rzeczy są już dziwne. Zaczynam zastanawiać się jak mogłabym poinformować Katniss i Peetę o tym co mnie niedługo czeka, może dali by mi jakieś przydatne rady. Zaczynając zagłębiać się w ten temat niespodziewanie zalewa mnie fala oślepiającego błysku. Z przerażenia wydaję z siebie zgłuszony pisk.
Zlana potem budzę się na podłodze, na dzień dobry z obitym łokciem. Cholera. Jeszcze jakby tego było mi trzeba. Cholera. Cholera. Zdenerwowana wychodzę z pokoju. Nie jadłam niczego od wielu godzin, potrzebuję jedzenia. Woń, która dociera aż do moich drzwi z kuchni jest niesamowicie podobna do tej, która jeszcze niedawno wydobywała się z piekarnika znajdującego się u Chicka. Wspomnienia szwendają się w kółko dopóki nie wbijam zębów w soczystej pomarańczy. Nigdy nie jadłam równie świeżego owocu. Z rozkoszą wkładam pomiędzy szczęki kolejny kawałek. Do stołu przy którym siedzę podchodzi Chi. Patrzy na mnie z politowaniem. Oczy, które kiedyś były idealnie złote i promieniste, teraz są zgaszone i przeszklone. Na jego widok czuję jakby coś spadło mi z serca. Nie wiem dlaczego, ale pytam się co będzie na śniadanie.
- Na śniadanie? - odpowiada pytaniem.
- Chyba dobrze usłyszałeś. - prycham.
- Jest po południu, zaraz obiad. - śmieje się.
- Żartujesz sobie. - mówię z niedowierzaniem.
- A jednak. - wzrusza ramionami i zaraz odchodzi.
Po posiłku wypytuję wszystkich o treningi, okazuje się, że wszyscy są sobie równi, więc mam spore szanse na doścignięcie, a nawet prześcignięcie ich osiągnięć, jeśli dziś wieczorem pójdę się zmierzyć z własnym lękiem, a właściwie obawami odnośnie ostatniego incydentu. Nie chciałabym się znowu zrzygać na środku sali. Zakładam na siebie luźne ubrania, mam jeszcze kilka godzin do następnego szkolenia. Kiedy chcę opuścić salon ktoś łapie mnie za nadgarstek. Zimne dłonie, chude palce... Annya chyba się trochę zmieniła. Trochę... Jej włosy nie są już tak długie, jasne, turkusowe. Makijaż nie jest mocny i zimny. Wygląda inaczej, ale znajomo. Jedyne co przykuwa moją uwagę to śnieżnobiałe zęby. Na jej twarzy nie widziałam uśmiechu, a teraz... Stała ściskając moją dłoń radośnie mi się przyglądając. Gdyby nie te duże, zielone oczy możliwe, że nie wiedziałabym kim jest i wyrwałabym się z uścisku. Dlaczego nie bronie się przed jej dotykiem? Uświadamiam sobie jak wszyscy zmieniają się przez Igrzyska. Najwyższy czas sprawić, aby to Igrzyska się zmieniły. Czas zmienić zasady.
- Co się dzieje? - pytam.
Ale Anny'y już nie ma. Zniknęła. Cofam się szybkim ruchem, potykam i lecę długo, wszystko staje się powoli czarne, gdy nadchodzi niemiłosierny ból, a po nim przebudzenie.
Rozglądam się na wszystkie strony. Jestem trochę roztrzęsiona i zdezorientowana. Rażące po oczach białe światło sprawia wrażenie jakbym obudziła się po śmierci. Leżę na łóżku, przykryta zielonym kocem, w niewielkim pokoju z jedną szafką i szklanymi drzwiami. Po korytarzu przechodzi właśnie jakaś kobieta, nawet nie odwraca głowy w moją stronę. Dopiero po chwili orientuję się, że jestem pod kroplówką. Rurka, która stała się częścią mnie musi być podpowiedzią do mojego pytania, które zadałam we śnie mentorce. Bose stopy zwisają mi z łóżka. Palce smagają lodowatą podłogę. Dopiero teraz zauważam lustro, które wisi w rogu pokoju. Podnoszę głowę. Patrzę na swoje odbicie.
To nie był dobry pomysł.
Widzę swoją poobijaną twarz. Mam podbite na ciemno fioletowo prawe oko, plaster na nosie i zaszytą ranę w kąciku ust. Wpatruję się w monstrum kilka dobrych minut, aż moje oczy zaczynają wysychać. Moje serce wali jak młot, a żołądek kurczy się tak gwałtownie, że o mało nie wymiotuję. To nie mogę być ja - powtarzam sobie. Chwiejnym ruchem wstaję z łóżka. Przy pierwszych próbach podejścia do lustra potykam się o własne nogi i muszę podpierać się o ścianę. Dopóki nikogo nie ma na korytarzu nie czuję się zagrożona. Nie chcę by ktokolwiek mnie teraz oglądał. Stojąc przed lustrem nie docierają do mnie żadne bodźce. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak cholernie boli mnie cała twarz i plecy. Cała płonę, a te dwa miejsca są źródłami pożaru. Odwracam się powolnie na pięcie, wzrok mam cały czas wbity w swoją twarz. Przed szklanymi drzwiami stoi Chick. I tak wiem, że wszedłby do sali, nawet gdybym go wyprosiła, tak jak to ostatnio zrobił, więc zapraszam go ruchem dłoni do środa. Nn udzieli mi odpowiedzi. Musi. Zanim jednak udaje mi się otworzyć usta, by się przywitać Chi mówi łagodnie:
- Nie odzywaj się.
Na co ja:
- Jasne. - I prawie czuję jak rozrywam sobie szwy, a ból na chwilę mnie oślepia.
- Nic się nie zmieniłaś. - wzdycha głośno.
Przytakuję ze łzami w oczach.
- A, byłbym zapomniał. Masz tu kartki i flamastry, zamiast mówić będziesz musiała pisać.
Wyciągam z piórnika pierwszy lepszy mazak, zaczynam kreślić czerwone litery po kartce. Czuję na sobie wzrok Chicka. Podaję ją po kilkunastu sekundach w jego kościste dłonie.
- Dlaczego tu jestem i co się stało? Jaki dziś dzień, która godzina? Co z treningami? - czyta na głos.
Pokazuję mu palcem róg kartki. Wodzi wzrokiem. Czytając to co napisałam małym drukiem Chick dostaje rumieńca i uśmiecha się wesoło.
- Ja też. - odpowiada.
Po chwili niezręcznej ciszy chłopak odwraca się w moją stronę. Patrzymy na siebie jakiś czas, Chick zbliża się do mnie, wyciąga dłoń. Muska mnie po opuchniętym policzku. Trochę boli, lecz nie protestuję. Jest coraz bliżej, w końcu jesteśmy tak blisko siebie, że między nami nie ma żadnego odstępu. Obejmuje delikatnie moją twarz obydwoma dłońmi. Wydaje mi się, że jego oczy odzyskały swój miodowy blask. Zaczyna bawić się moimi włosami. Nie chcę by ta chwila minęła. Przez jedną sekundę na prawdę pragnę zostać pochłonięta przez Chicka, wtopić się w jego ciało i w nim pozostać. Chi przesuwa swoje dłonie wzdłuż szyi aż do talii, na której się zatrzymuje. Czuję się trochę nieswojo. Zapomniałam jak wyglądam, ale na szczęście właśnie to sobie przypomniałam. Przyjaciel przyciąga mnie jednym ruchem do siebie, splata swoje palce za moimi plecami. Wydaję z siebie zdławiony pisk, poniekąd z zaskoczenia, lecz przede wszystkim z bólu.
- Przepraszam. - szepcze i odchodzi.
Myślę, że chce wyjść, ale on tylko kieruje się w stronę łóżka. Siadając na nim zaczyna mówić:
- Carmen, chciałbym teraz odpowiedzieć na twoje pytania. Usiądź.
Stawiam długie kroki, posłusznie siadam obok niego, opieram głowę o jego ramię.
- Dziś podczas obiadu dosypaliśmy ci proszki nasenne, żebyśmy mogli przeprowadzić operację. - biorę głęboki wdech. - Niestety leki podziałały zbyt silnie i dostałaś coś na wzór padaczki. Upadając obiłaś sobie żebra, w tym jedno złamałaś, no i jeszcze masz kilka ran, w tym te na twarzy. A wracając do operacji... - popatrzył w moje oczy. - Chyba wiesz o co chodzi.
No jasne. Ale dlaczego nie mogli się mnie zapytać tylko jak zwykle ingerować w moje życie bez pozwolenia? Teraz nie wiem czy jestem bardziej zła czy smutna, więc wtulam się w opadającą klatkę piersiową Chicka.
Minęła godzina od jego odwiedzin, a pomimo tego nadal mam wrażenie, że przechadza się po małym pomieszczeniu, w którym nadal tkwię. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jaką operację miał na myśli. Gdy wyszedł sprawdziłam czy mam jakieś szwy pod brzuchem, ale niczego nie wyczułam. Zmęczona wydarzeniami uznałam, że nie zaszkodzi mi się zdrzemnąć.
Około pół godziny temu opuściłam "szpital", który mieści się w naszym ośrodku. Nie chciałam marnować czasu, więc od razu pobiegłam do pokoju i się przebrałam, po czym popędziłam na salę treningową. Przed chwilą strzelałam z łuku i o mało nie spaliłam się ze wstydu. Marvel cały czas mnie obserwuje. Nawet teraz czuję jego zimny wzrok na moim ciele. Podczas strzelania ani razu nie trafiłam w tarczę i zaczęłam się strasznie wściekać. Nie wydaje mi się, że to jest jedyny powód, nie na co dzień widuje się tak poobijaną kobietę, ale no cóż... Kto by pomyślał, że wyszłam z wprawy po nie całym tygodniu? Emocje dosłownie ze mnie wypływały. Zaczęłam kląć, mruczeć pod nosem i gdyby nie Katniss pewnie zaczęłabym też rzucać strzałami na lewo i prawo. A teraz? Teraz i tak każdy ma mnie za wariatkę, więc chichoty dobiegające zza moich pleców za bardzo mnie nie drażnią. Na sali jest tylko kilka osób, ale jestem pewna, że jutro wszyscy będą wiedzieć. Chciałabym poćwiczyć coś, czego nawet w swoim rodzinnym dystrykcie nie miałam okazji spróbować. Wybieram między znajdywaniem wody i rozpalaniem ogniska, ale obydwie te czynności wydają mi się banalne, więc ponawiam próby z łukiem. Wybieram najgorszy jakościowo z możliwych łuków, taki, z którym wcześniej pracowałam. Cięciwa jest trochę zużyta, za to bardzo elastyczna i twarda. Idę pewnie do tarcz, wokół siebie słyszę szepty i szumy. Prostuję się, odprężam. Powoli, ale zwinnie naciągam cięciwę, prostuję łokcie. Niczym na zawodach, z gracją przybieram postawę strzelecką. Oddycham. Drżę. Dokładnie wymierzam wszystko co niezbędne do idealnego strzału. Jestem cierpliwa, poczekam. Muszę się przyzwyczaić do nowej broni. To nic, że mi się nie udało za pierwszym razem. Zamykam oczy, pozwalam się wyciszyć mojemu umysłowi. Zaciśnięte i spocone palce gwałtownie wypuszczają strzałę. Wszyscy cichną. Otwieram oczy.
Po kolacji mamy obowiązkowo zgłosić się na test sprawdzający naszą psychikę, czy coś takiego. Po treningu sala zrobiła się szybciej niż oczekiwałam. Wąski korytarz prowadzący do naszego mieszkania jest tak tandetnie urządzony, że chyba z rozmysłem. Dopiero teraz zobaczyłam ile tu brzydkich rzeczy. Różowa tapeta w dziwne szlaczki, lampy ze złotymi abażurami, zdjęcia zwycięzców z dwójki oprawione w różnokolorowe ramki i wypchane zwierzęta. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam? Wyciągam rękę w stronę drzwi, żeby nacisnąć na klamkę, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję. No tak, to nie mój korytarz. Ktoś wymawia moje imię, słyszę kłótnię. Który to poziom? Czyżbym odwiedziła trójkę? Nie należę do tych co wtykają nos w nieswoje sprawy, ale ta konwersacja wydaje mi się być zanadto interesująca. Podchodzę bliżej do drzwi. Dwa pełne zażartości głosy dyskutują na temat mojego dystryktu. Jedna z osób to mężczyzna, skądś znam jego głos. To Marvel. Boże, rzeczywiście, przecież od razu z sali weszłam w korytarz zamiast do windy. Kobieta, która już nieco się uspokoiła zaczyna wspominać Dożynki. Wtem Marvel zaczyna się śmiać i mówi:
- Przypomniałaś mi o takim debilu. Zgłosił się na ochotnika tak jak ja, ale był zbyt słaby i od razu się poddał gdy dałem mu do zrozumienia, że to moje igrzyska. - przestał się śmiać i westchnął. - Wyglądał na takiego, który nie wie czego chce w życiu. Jego płomień już dawno musiał zgasnąć.
Odrywam się od drzwi, dusząc w sobie pisk, który już zaraz z siebie uwolnię. Biegnę do windy, potykam się o własne nogi. Zdenerwowana przyciskam wszystkie guziki po kilkanaście razy łudząc się, że przyspieszę przyjazd mojego transportu. Wypuszczam z siebie powietrze, które cały czas wstrzymywałam i pisk, który jest tak ogłuszający i nieprzyjemny, że aż sama się sobie dziwię. Pusta winda przyjeżdża kilka sekund później. Można by rzec, że zamiast do niej wchodzić, wczołguję się do niej lub wpełzam.
Dostaję się do mojego pokoju niezauważona. Rzucam się na łóżko jak za każdym razem od kiedy tu przebywam. Chciałabym zadzwonić do Heatrona, spotkać się z nim lub napisać i powiedzieć, jak bardzo go kocham i za nim tęsknię. Odpływam do niego myślami i zastanawiam się czy mój płomień jeszcze płonie.
- ZAMKNIJCIE SIĘ! - wrzeszczę.
Cisza.
Tak niepokojąca i groźna, że aż sama się jej boję. W napadzie furii wydzieram się jeszcze raz, tym razem jest bo bezcelowy wrzask. Ktoś podchodzi do drzwi. Miękki głos, lekko załamany i przestraszony przemawia do mnie niczym do zwierzyny.
- Carmen, czy wszystko w porządku? - pyta.
- Odwalcie się! - krzyczę zachrypnięta.
- Carmen, wpuścisz mnie do pokoju?
- Spierdalaj! - odpowiadam.
Chick pomimo tego wpełza do mojego lokum. Czasami na prawdę jest nieznośny i irytujący jak nikt inny. Na mój widok staje jak wryty. Czy to takie dziwne, że jestem trochę ubrudzona krwią? Czy fakt, że niedługo będzie zabijać innych przeraża go mniej niż kilka plam krwi na bluzce oraz twarzy?
- Wyjdź. - syczę. - Wyjdź, dobrze ci radzę. - powtarzam tonem przepełnionym jadem.
Chłopak odsuwa się powoli, niestety za dobrze go znam. Po kilka krokach w tył gwałtownie idzie do przodu i zamyka za sobą drzwi. Wyciąga przed siebie dłonie, te kojące, gładkie i pachnące dłonie, które znam od dziecka.
Nienawidzę go. Nienawidzę tych dłoni.
Choć się opieram, udaje mu się namówić mnie na krótką rozmowę, która zaraz zamienia się na przepełnioną emocji i dramatyzmu konwersację. Po kilku godzinach Chickowi udaje się zmusić mnie do kąpieli. Kieruję się do łazienki, omijam ciekawskie wzroki, które odprowadzają mnie do mojego celu. Widzę w lustrze swoje odbicie, wyglądam prawie jak po wypadku samochodowym. Podkrążone oczy, sina i blada twarz, spierzchnięte usta i ta krew... Oblizuję się dookoła warg. Słodko kwaśny smak sprawia, że czuję się gorzej. Powoli się rozbieram, wrzucam brudne ubrania do kosza z bielizną. Ciepłe powietrze z nawiewu spada na mnie falami, jest słodkie, a jednocześnie duszące. Wchodzę do kabiny, spuszczam zimną wodę w oczekiwaniu na ciepłą. Zeschnięta krew na obojczyku stała się czarna, w niektórych miejscach jeszcze błyszczy się na bordowo. Podważam ją paznokciem jak strupa, by pozbyć się brudu. Gdy z słuchawki tryska ciepła woda kieruję ją na siebie. Gorący strumień otula mnie niczym koc, nagle parzy i sprawia ból. Srebrna para unosi się w powietrzu zostawiając po sobie ślady na wszystkim co napotka. Szybkim ruchem zmniejszam strumień wody, kilka kropel skapuje ze słuchawki do brodzika. Wodzę oczami po łazience. Zza szklanych drzwi prysznica wszystko wygląda identycznie, jednak mam wrażenie, jakby wszystko było inaczej. Szklana kopuła ochrania mnie przed złem, które może mnie dopaść, a woda spłukuje ze mnie zdarzenia sprzed kilkunastu godzin.
Nareszcie jestem czysta.
Po opuszczeniu łazienki zorientowałam się jak długo spędziłam w niej czasu. Owijając garstkę włosów dookoła palca zerknęłam na zegar i zaczęłam wpatrywać się w zmieniające się sekundy. Od tak dawna się nie nudziłam, że zapomniałam jakie to uczucie. Wszystkie światła są zgaszone, gładzę stopami narzutę na łóżku myśląc o domu. W pewnej chwili do mojej głowy przychodzi niespodziewany gość. Chciałabym go grzecznie wyprosić, najlepiej powiedzieć mu prosto w twarz jak mi jest ciężko i przykro, ale jednak muszę się z nim pożegnać bez zbędnych słów, bo nie potrafię sobie z tym poradzić, z tym ciężarem, który sama pielęgnuję. Na szczęście ta osoba znika równie szybko jak się pojawiła. Oddycham z ulgą. Przypadkowo przyłapuję się na tym, jak masuję sobie brzuch. Niekontrolowane ruchy dłoni nie są u mnie rzadkością, jednak tego typu rzeczy są już dziwne. Zaczynam zastanawiać się jak mogłabym poinformować Katniss i Peetę o tym co mnie niedługo czeka, może dali by mi jakieś przydatne rady. Zaczynając zagłębiać się w ten temat niespodziewanie zalewa mnie fala oślepiającego błysku. Z przerażenia wydaję z siebie zgłuszony pisk.
Zlana potem budzę się na podłodze, na dzień dobry z obitym łokciem. Cholera. Jeszcze jakby tego było mi trzeba. Cholera. Cholera. Zdenerwowana wychodzę z pokoju. Nie jadłam niczego od wielu godzin, potrzebuję jedzenia. Woń, która dociera aż do moich drzwi z kuchni jest niesamowicie podobna do tej, która jeszcze niedawno wydobywała się z piekarnika znajdującego się u Chicka. Wspomnienia szwendają się w kółko dopóki nie wbijam zębów w soczystej pomarańczy. Nigdy nie jadłam równie świeżego owocu. Z rozkoszą wkładam pomiędzy szczęki kolejny kawałek. Do stołu przy którym siedzę podchodzi Chi. Patrzy na mnie z politowaniem. Oczy, które kiedyś były idealnie złote i promieniste, teraz są zgaszone i przeszklone. Na jego widok czuję jakby coś spadło mi z serca. Nie wiem dlaczego, ale pytam się co będzie na śniadanie.
- Na śniadanie? - odpowiada pytaniem.
- Chyba dobrze usłyszałeś. - prycham.
- Jest po południu, zaraz obiad. - śmieje się.
- Żartujesz sobie. - mówię z niedowierzaniem.
- A jednak. - wzrusza ramionami i zaraz odchodzi.
Po posiłku wypytuję wszystkich o treningi, okazuje się, że wszyscy są sobie równi, więc mam spore szanse na doścignięcie, a nawet prześcignięcie ich osiągnięć, jeśli dziś wieczorem pójdę się zmierzyć z własnym lękiem, a właściwie obawami odnośnie ostatniego incydentu. Nie chciałabym się znowu zrzygać na środku sali. Zakładam na siebie luźne ubrania, mam jeszcze kilka godzin do następnego szkolenia. Kiedy chcę opuścić salon ktoś łapie mnie za nadgarstek. Zimne dłonie, chude palce... Annya chyba się trochę zmieniła. Trochę... Jej włosy nie są już tak długie, jasne, turkusowe. Makijaż nie jest mocny i zimny. Wygląda inaczej, ale znajomo. Jedyne co przykuwa moją uwagę to śnieżnobiałe zęby. Na jej twarzy nie widziałam uśmiechu, a teraz... Stała ściskając moją dłoń radośnie mi się przyglądając. Gdyby nie te duże, zielone oczy możliwe, że nie wiedziałabym kim jest i wyrwałabym się z uścisku. Dlaczego nie bronie się przed jej dotykiem? Uświadamiam sobie jak wszyscy zmieniają się przez Igrzyska. Najwyższy czas sprawić, aby to Igrzyska się zmieniły. Czas zmienić zasady.
- Co się dzieje? - pytam.
Ale Anny'y już nie ma. Zniknęła. Cofam się szybkim ruchem, potykam i lecę długo, wszystko staje się powoli czarne, gdy nadchodzi niemiłosierny ból, a po nim przebudzenie.
Rozglądam się na wszystkie strony. Jestem trochę roztrzęsiona i zdezorientowana. Rażące po oczach białe światło sprawia wrażenie jakbym obudziła się po śmierci. Leżę na łóżku, przykryta zielonym kocem, w niewielkim pokoju z jedną szafką i szklanymi drzwiami. Po korytarzu przechodzi właśnie jakaś kobieta, nawet nie odwraca głowy w moją stronę. Dopiero po chwili orientuję się, że jestem pod kroplówką. Rurka, która stała się częścią mnie musi być podpowiedzią do mojego pytania, które zadałam we śnie mentorce. Bose stopy zwisają mi z łóżka. Palce smagają lodowatą podłogę. Dopiero teraz zauważam lustro, które wisi w rogu pokoju. Podnoszę głowę. Patrzę na swoje odbicie.
To nie był dobry pomysł.
Widzę swoją poobijaną twarz. Mam podbite na ciemno fioletowo prawe oko, plaster na nosie i zaszytą ranę w kąciku ust. Wpatruję się w monstrum kilka dobrych minut, aż moje oczy zaczynają wysychać. Moje serce wali jak młot, a żołądek kurczy się tak gwałtownie, że o mało nie wymiotuję. To nie mogę być ja - powtarzam sobie. Chwiejnym ruchem wstaję z łóżka. Przy pierwszych próbach podejścia do lustra potykam się o własne nogi i muszę podpierać się o ścianę. Dopóki nikogo nie ma na korytarzu nie czuję się zagrożona. Nie chcę by ktokolwiek mnie teraz oglądał. Stojąc przed lustrem nie docierają do mnie żadne bodźce. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak cholernie boli mnie cała twarz i plecy. Cała płonę, a te dwa miejsca są źródłami pożaru. Odwracam się powolnie na pięcie, wzrok mam cały czas wbity w swoją twarz. Przed szklanymi drzwiami stoi Chick. I tak wiem, że wszedłby do sali, nawet gdybym go wyprosiła, tak jak to ostatnio zrobił, więc zapraszam go ruchem dłoni do środa. Nn udzieli mi odpowiedzi. Musi. Zanim jednak udaje mi się otworzyć usta, by się przywitać Chi mówi łagodnie:
- Nie odzywaj się.
Na co ja:
- Jasne. - I prawie czuję jak rozrywam sobie szwy, a ból na chwilę mnie oślepia.
- Nic się nie zmieniłaś. - wzdycha głośno.
Przytakuję ze łzami w oczach.
- A, byłbym zapomniał. Masz tu kartki i flamastry, zamiast mówić będziesz musiała pisać.
Wyciągam z piórnika pierwszy lepszy mazak, zaczynam kreślić czerwone litery po kartce. Czuję na sobie wzrok Chicka. Podaję ją po kilkunastu sekundach w jego kościste dłonie.
- Dlaczego tu jestem i co się stało? Jaki dziś dzień, która godzina? Co z treningami? - czyta na głos.
Pokazuję mu palcem róg kartki. Wodzi wzrokiem. Czytając to co napisałam małym drukiem Chick dostaje rumieńca i uśmiecha się wesoło.
- Ja też. - odpowiada.
Po chwili niezręcznej ciszy chłopak odwraca się w moją stronę. Patrzymy na siebie jakiś czas, Chick zbliża się do mnie, wyciąga dłoń. Muska mnie po opuchniętym policzku. Trochę boli, lecz nie protestuję. Jest coraz bliżej, w końcu jesteśmy tak blisko siebie, że między nami nie ma żadnego odstępu. Obejmuje delikatnie moją twarz obydwoma dłońmi. Wydaje mi się, że jego oczy odzyskały swój miodowy blask. Zaczyna bawić się moimi włosami. Nie chcę by ta chwila minęła. Przez jedną sekundę na prawdę pragnę zostać pochłonięta przez Chicka, wtopić się w jego ciało i w nim pozostać. Chi przesuwa swoje dłonie wzdłuż szyi aż do talii, na której się zatrzymuje. Czuję się trochę nieswojo. Zapomniałam jak wyglądam, ale na szczęście właśnie to sobie przypomniałam. Przyjaciel przyciąga mnie jednym ruchem do siebie, splata swoje palce za moimi plecami. Wydaję z siebie zdławiony pisk, poniekąd z zaskoczenia, lecz przede wszystkim z bólu.
- Przepraszam. - szepcze i odchodzi.
Myślę, że chce wyjść, ale on tylko kieruje się w stronę łóżka. Siadając na nim zaczyna mówić:
- Carmen, chciałbym teraz odpowiedzieć na twoje pytania. Usiądź.
Stawiam długie kroki, posłusznie siadam obok niego, opieram głowę o jego ramię.
- Dziś podczas obiadu dosypaliśmy ci proszki nasenne, żebyśmy mogli przeprowadzić operację. - biorę głęboki wdech. - Niestety leki podziałały zbyt silnie i dostałaś coś na wzór padaczki. Upadając obiłaś sobie żebra, w tym jedno złamałaś, no i jeszcze masz kilka ran, w tym te na twarzy. A wracając do operacji... - popatrzył w moje oczy. - Chyba wiesz o co chodzi.
No jasne. Ale dlaczego nie mogli się mnie zapytać tylko jak zwykle ingerować w moje życie bez pozwolenia? Teraz nie wiem czy jestem bardziej zła czy smutna, więc wtulam się w opadającą klatkę piersiową Chicka.
Minęła godzina od jego odwiedzin, a pomimo tego nadal mam wrażenie, że przechadza się po małym pomieszczeniu, w którym nadal tkwię. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jaką operację miał na myśli. Gdy wyszedł sprawdziłam czy mam jakieś szwy pod brzuchem, ale niczego nie wyczułam. Zmęczona wydarzeniami uznałam, że nie zaszkodzi mi się zdrzemnąć.
Około pół godziny temu opuściłam "szpital", który mieści się w naszym ośrodku. Nie chciałam marnować czasu, więc od razu pobiegłam do pokoju i się przebrałam, po czym popędziłam na salę treningową. Przed chwilą strzelałam z łuku i o mało nie spaliłam się ze wstydu. Marvel cały czas mnie obserwuje. Nawet teraz czuję jego zimny wzrok na moim ciele. Podczas strzelania ani razu nie trafiłam w tarczę i zaczęłam się strasznie wściekać. Nie wydaje mi się, że to jest jedyny powód, nie na co dzień widuje się tak poobijaną kobietę, ale no cóż... Kto by pomyślał, że wyszłam z wprawy po nie całym tygodniu? Emocje dosłownie ze mnie wypływały. Zaczęłam kląć, mruczeć pod nosem i gdyby nie Katniss pewnie zaczęłabym też rzucać strzałami na lewo i prawo. A teraz? Teraz i tak każdy ma mnie za wariatkę, więc chichoty dobiegające zza moich pleców za bardzo mnie nie drażnią. Na sali jest tylko kilka osób, ale jestem pewna, że jutro wszyscy będą wiedzieć. Chciałabym poćwiczyć coś, czego nawet w swoim rodzinnym dystrykcie nie miałam okazji spróbować. Wybieram między znajdywaniem wody i rozpalaniem ogniska, ale obydwie te czynności wydają mi się banalne, więc ponawiam próby z łukiem. Wybieram najgorszy jakościowo z możliwych łuków, taki, z którym wcześniej pracowałam. Cięciwa jest trochę zużyta, za to bardzo elastyczna i twarda. Idę pewnie do tarcz, wokół siebie słyszę szepty i szumy. Prostuję się, odprężam. Powoli, ale zwinnie naciągam cięciwę, prostuję łokcie. Niczym na zawodach, z gracją przybieram postawę strzelecką. Oddycham. Drżę. Dokładnie wymierzam wszystko co niezbędne do idealnego strzału. Jestem cierpliwa, poczekam. Muszę się przyzwyczaić do nowej broni. To nic, że mi się nie udało za pierwszym razem. Zamykam oczy, pozwalam się wyciszyć mojemu umysłowi. Zaciśnięte i spocone palce gwałtownie wypuszczają strzałę. Wszyscy cichną. Otwieram oczy.
Po kolacji mamy obowiązkowo zgłosić się na test sprawdzający naszą psychikę, czy coś takiego. Po treningu sala zrobiła się szybciej niż oczekiwałam. Wąski korytarz prowadzący do naszego mieszkania jest tak tandetnie urządzony, że chyba z rozmysłem. Dopiero teraz zobaczyłam ile tu brzydkich rzeczy. Różowa tapeta w dziwne szlaczki, lampy ze złotymi abażurami, zdjęcia zwycięzców z dwójki oprawione w różnokolorowe ramki i wypchane zwierzęta. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam? Wyciągam rękę w stronę drzwi, żeby nacisnąć na klamkę, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję. No tak, to nie mój korytarz. Ktoś wymawia moje imię, słyszę kłótnię. Który to poziom? Czyżbym odwiedziła trójkę? Nie należę do tych co wtykają nos w nieswoje sprawy, ale ta konwersacja wydaje mi się być zanadto interesująca. Podchodzę bliżej do drzwi. Dwa pełne zażartości głosy dyskutują na temat mojego dystryktu. Jedna z osób to mężczyzna, skądś znam jego głos. To Marvel. Boże, rzeczywiście, przecież od razu z sali weszłam w korytarz zamiast do windy. Kobieta, która już nieco się uspokoiła zaczyna wspominać Dożynki. Wtem Marvel zaczyna się śmiać i mówi:
- Przypomniałaś mi o takim debilu. Zgłosił się na ochotnika tak jak ja, ale był zbyt słaby i od razu się poddał gdy dałem mu do zrozumienia, że to moje igrzyska. - przestał się śmiać i westchnął. - Wyglądał na takiego, który nie wie czego chce w życiu. Jego płomień już dawno musiał zgasnąć.
Odrywam się od drzwi, dusząc w sobie pisk, który już zaraz z siebie uwolnię. Biegnę do windy, potykam się o własne nogi. Zdenerwowana przyciskam wszystkie guziki po kilkanaście razy łudząc się, że przyspieszę przyjazd mojego transportu. Wypuszczam z siebie powietrze, które cały czas wstrzymywałam i pisk, który jest tak ogłuszający i nieprzyjemny, że aż sama się sobie dziwię. Pusta winda przyjeżdża kilka sekund później. Można by rzec, że zamiast do niej wchodzić, wczołguję się do niej lub wpełzam.
Dostaję się do mojego pokoju niezauważona. Rzucam się na łóżko jak za każdym razem od kiedy tu przebywam. Chciałabym zadzwonić do Heatrona, spotkać się z nim lub napisać i powiedzieć, jak bardzo go kocham i za nim tęsknię. Odpływam do niego myślami i zastanawiam się czy mój płomień jeszcze płonie.